Playlist

22 sierpnia 2012

The Little Prince '83


The Little Prince ‘83


Introduction

Kolejne strony chciałam zadedykować wszystkim, od których dostałam kiedykolwiek maila, smsa, czy jakąkolwiek inną wiadomość wykraczającą poza granice komentarzy. Tak, więc
Ninie – za odezwanie się do mnie w niesamowicie spontaniczny sposób, oraz cud siedmiosekundowego spotkania w tłumie ludzi, bo to, że tam na siebie wpadłyśmy to naprawdę był cholerny cud!
Lise – za to, że ciągle wymieniamy te urocze komplementy, jesteśmy takie ‘aww!’, za to, że czytasz wytwory mojej chorej wyobraźni, sprawiasz, że dwaj mężczyźni mojego życia zamiast się bić, porzucają monogamię, a Duff staje się chirurgiem w wersji beta i zszywa Stevenowi twarz, i w ogóle, kocham Cię!
Jackie – za jaranie się płytami winylowymi, dziewczynami na LSD, Jimem Morrisonem, oglądanie Szansy na Sukces, mądre wypowiedzi rodem ze szkolnych podręczników rozpoczynane wielkimi literami i zakończone kropkami, oraz bite sześć godzin, przez które rozłożyłyśmy miliony tematów na łopatki.
Veronique – za pojawienie się z przysłowiowej dupy, podniesienie ego i oglądanie wykonania Civil War z najpiękniejszym chórkiem świata w wykonaniu Duffa na gadu.
Nat i Deli – za to, że były od początku, od pierwszego bloga, za zeszłoroczne smsy w środku nocy kiedy byłam w lesie, bo coś takiego pamiętam i za to, że teraz, o ile dobrze mi się wydaje, zmartwychwstają.
Natalii – za bycie taką zajebistą bratnią duszą, że prawie wszystkie myśli w rozmowach mamy takie same, nawet te najdziwniejsze i osobiste.
I wszystkim którzy w ogóle tutaj są, bo obcowanie z Wami to jedna z najcudowniejszych rzeczy w moim życiu :)
Mam nadzieję, że nikt się nie porzyga. :*


Część pierwsza

Czego pragniesz?

Today is gonna be the day
(Oasis)


Rozdział pierwszy:
Ostatnie spojrzenie przez ramię.

The tune will come to you at last.
(Led
Zeppelin)

            W czerwcu 1983 roku skończyłam siedemnaście lat i podjęłam decyzję, która zaważyła o całym moim późniejszym życiu. Wielu uważało, że zrobiłam to zbyt szybko. Mogli mieć rację, ale nie byłam jedną z tych dziewczyn, które rzucają studia aby zostać kelnerkami w pierwszym lepszym klubie nocnym. Nie chciałam robić wielkiej kariery, nie kierowały mną dziecinne zachcianki, co dawało mi sporą przewagę nad innymi. Przynajmniej tak wtedy myślałam. W kwestii powodu, miałam za to całkowitą rację; nie był banalny, był niesamowity. I niesamowicie dziwny, w oczach kogoś, kto nie miał okazji czegoś takiego doświadczyć. Chodzi o to, że czasem po prostu budzisz się dużo wcześniej niż zwykle, otwierasz oczy i masz tę śmieszną świadomość, której jeszcze nigdy nie miałeś. Nagle w Twojej głowie pojawia się niemożliwy do uciszenia głos. Nie znosi sprzeciwu, a Ty masz najmniejszej ochoty na sprzeciw, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z jego słuszności. Mówi różne rzeczy, zależy od tego, do kogo są kierowane. Mnie kazał ruszyć przed siebie. Nie wiem czy stało się to zbyt szybko. Wiem, że codziennie rano staję przed lustrem i jest to kolejny dzień, w którym nie żałuję, że w czerwcu ‘83 wsadziłam do portfela kilka zaoszczędzonych banknotów, zarzuciłam plecak na ramię, a następnie wyszłam z domu bez zdmuchnięcia siedemnastu, najprawdopodobniej wcale nie zapalonych na urodzinowym torcie, świeczek. Znałam tę rzeczywistość, wiedziałam co mnie tu czekało. A raczej co nie czekało i nigdy nie będzie.
Pozwolę sobie zacząć od samego początku. Usytuowany jest on w jednym z tandetnych nowojorskich kin, w którym kilka miesięcy od rozpoczęcia 1960 roku, Michael Hamilton po raz pierwszy zobaczył Lisę Murphy. Ja nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale wierząc ich opowieściom, on był punkiem z włosami pofarbowanymi na różne odcienie czerwieni i fioletu, a ona uroczą, nieźle zjaraną hippiską, właśnie przeżywającą rozstanie z chłopakiem, który zdawał się być jej jedyną, wieczną miłością. Nie jest to pouczająca, romantyczna  historia o idealnej miłości, więc jeśli chcecie zachować chociaż pozory, omińcie kolejne zdanie. Tata myślał, że wykorzysta mamę, a następnego dnia rano ją zostawi, ale okazało się, że coś do siebie czują. Najpierw wyszło z tego związku kilka nieszczęść, na koniec ja. Nie wydaje mi się, że byłam dla nich jakąś tragedią, ale odkąd pamiętam, przywiązywali jakoś większą wagę do zabezpieczeń. Nieważne, jednego byłam pewna – kochali mnie. Zawsze dostawałam to o co prosiłam, w granicach rozsądku oczywiście, bo, o dziwo, udało im się mnie nieźle wychować i nawet najbardziej niezwykłe wymysły nie przekraczały możliwości skromnego budżetu rodziny. Do dzisiaj coś mi z tego wychowania zostało – jeżeli postępuję źle, czy zachowuję się niestosownie, najprawdopodobniej robię to celowo.
Kochałam moich rodziców, kocham i będę kochała, takie rzeczy się nie zmieniają, ale muszę przyznać, że popełnili względem mnie kilka błędów. Od najmłodszych lat byłam w nich wpatrzona jak w obrazek. Mieli dziecko, a przy tym pozostawali sobą – niezależnymi, niepokornymi, kpiącymi z reszty świata ludźmi. Imponowało mi ich zachowanie i zapewne dlatego wyrosłam na dość specyficzną nastolatkę. Nie klęłam kiedy było to niestosowne, uprzedzałam rodziców kiedy miałam zamiar trochę wypić i nie wracać na noc do domu, a na rodzinnych obiadach nie wspominałam dziadkom o tym, że tata pozwala mi palić w domu. Swoją drogą, jego metody były całkiem niezłe, bo do siedemnastego roku życia paliłam tylko dla towarzystwa, oraz w chwilach skrajnego załamania nerwowego.
W szkole, już od podstawówki, miałam o sobie dość wysokie mniemanie. Nie wynikało to z przerostu ego, nie byłam nawet wyjątkowo śmiała. Z całym szacunkiem dla dzieci, które spotykałem na swojej drodze – wiedziałam, że jestem zupełnie inna i szczerze wierzyłam, że ‘inna’ jest tu pozytywnym określeniem. Ja podbierałam tacie płyty winylowe, a gdy nie patrzył, oglądałam jego album zawierający bilety z koncertów, które oglądał za młodu. Dziewczynki w moim wieku wolały domki dla lalek, klasy albo skakankę.
Mając lat piętnaście, otrzymałam od rodziców niesamowity prezent. Razem z ojcem, poszliśmy na wyjątkowy show Thin Lizzy z Garym Moorem, a matka w tym czasie kupiła gitarę akustyczną, którą wręczyli mi po powrocie do domu. Było to zwieńczenie ich dzieła wpajania we mnie miłości do muzyki. Przekazali mi to, co wypełniało ich serca, ale pozostała jeszcze jedna, bardzo istotna sprawa, która poprowadziła moje życia na wyznaczoną drogę. W spadku dostałam też cząstkę wolności powstałą z połączenia ich cząstek wolności. Taką cząstkę, której żadne nie miało. Sprawiła, że nie zamierzałam zostać w małym nowojorskim domku jednorodzinnym do końca życia.
Moje pragnienie wolności potęgowała świadomość, że świat, w którym dorastałam nie był tak idealny, jak mogło się zdawać. W postępowaniu moich rodziców było coś, co w oczach innych dorosłych zapewne wołało o pomstę do nieba. Wspominałam już o pozostawaniu niezależnymi, niepokornymi, kpiącymi z reszty świata ludźmi? Otóż w połączeniu z rodzicielstwem, pracą i zobowiązaniami to kiepska mieszanka. Lubiłam ich sposób życia, fascynował mnie ich sposób myślenia, chciałam w przyszłości być jak oni, ale… Cóż, chciałam też żeby siadywali spokojnie w domu, dotrzymywali obietnic, pamiętali o wyjątkowych dniach i gotowali obiady. Niestety, nie można mieć wszystkiego, tak już było, że na jedne urodziny dostawałam prezenty o jakich mi się nie śniło, a w kolejnym roku wszyscy odsypiali jakąś imprezę i nie byli w stanie chociażby złożyć mi życzeń. Z resztą nawet gdybym mogła, nie chciałabym zamieniać ich na nikogo innego. Ukształtowali moją osobowość, oraz tę cholerną cząstkę wolności, która sprawiła, że chciałam ruszyć w poszukiwaniu swojego własnego, niesamowitego życia. Chciałam zobaczyć co jest na zewnątrz, spróbować tego i postawić jeszcze jeden krok dalej.
Obudziłam się więc rano, przetarłam oczy i już to czułam. Dlatego założyłam na siebie koszulę, krótkie spodenki, do plecaka wepchnęłam kilka ubrań, które akurat wpadły mi w ręce, ukochaną skórzaną kurtkę, oraz zniszczony egzemplarz Miasteczka Salem Stephena Kinga zaopatrzony w mapę wepchniętą między pogniecione strony. Może nie radziłam sobie wyśmienicie z matematyką, bo w szkole to jak w szkole, ale według moich obliczeń, w tym roku wypadały urodziny opisane jako ‘nieobchodzone’, a moje obliczenia pozaszkolne były nieomylne. Tak na wszelki wypadek wyszłam oknem. Przeskoczyłam przez ogrodzenie, co nie było wielkim wyczynem, zdarzało mi się całkiem często i tylko w dziewięciu przypadkach na dziesięć rozdzierałam ubrania. Jeśli macie wątpliwości – tak, to osiągnięcie, nasz płot przypominał mur więzienny z kolczastymi wykończeniami pod napięciem. Pokonałam kilka przecznic i znalazłam jedyny przystanek w okolicy, którego nie znałam na wylot. Z innych korzystałam często, ale stąd autobusy ruszały tylko w naprawdę dalekie trasy. Tak dalekie, że chyba nawet moi rodzice zaczęliby się martwić. Przestudiowałam dokładnie rozkład, a następnie wybrałam kurs jadący jak najdalej w odpowiednim kierunku, przesiedziałam na krawężniku dziesięć minut i zapakowałam się do środka. Wnętrze było niemalże puste, więc wybrałam swoje ulubione miejsce, tuż za kierowcą, od okna. Rozłożyłam mapę na kolanach. Nie będę kłamać – nie zrozumiałam nic. Tylko tyle, że z Nowego Yorku do Los Angeles jest naprawdę daleko, a mi nie starczy pieniędzy na taką podróż.


Rozdział drugi:
Historie ze stołu rodzinnego

To the sea, to the sky.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Znajdowanie swojego niepowtarzalnego życia szło mi zaskakująco dobrze jak na pierwsze godziny. Siedziałam w dusznym autobusie zapełniających się spoconymi, zmęczonymi upałem ludźmi z minuty na minutę, nie miałam pojęcia dokąd aktualnie jadę, ani dokąd muszę jechać później, kiedy dojadę do tamtego pierwszego miejsca, którego nazwy nie znałam, a pieniądze zaczęły mi się kończyć zanim tak na dobrą sprawę się zaczęły. I wiecie co w tym wszystkim było najlepsze? Wcale się nie przejmowałam. Budowałam swoją własną historię, tego chciałam, czyż nie? Nie przypominało to świetnej zabawy, ale liczyłam, że na początku tego zdania, mogę postawić ‘jeszcze’, albo ‘póki co’. Poza tym tak powstają wspomnienia. Każdy się kiedyś zestarzeje; nie będzie już tak piękny, młody, ani sprawny, a wtedy wspomnienia są najpiękniejszą rzeczą jaka nam pozostała.
Kto wie, może kiedyś usiądę przy stole, zjem porządny obiad, wypiję czerwone wino za dużo więcej pieniędzy niż do tej pory kiedykolwiek miałam w dłoni, a wtedy mały chłopczyk siedzący naprzeciwko zapyta:
- Mamo, jak poznaliście się z tatą?
Wtedy uśmiechnę się do mojego zabójczo przystojnego męża i zacznę swoją opowieść od:
- Pewnego dnia wsiadłam w autobus i pojechałam przed siebie nie wiedząc…
Dobra, to nie byłoby do końca w moim stylu, zgadzam się, ale owocem tej podróży mogłaby być równie urocza sytuacja, nieprawdaż?
Po kilkudziesięciu minutach, spotkałam pierwszą osobę, która, całkiem hipotetycznie, przy odrobinie szczęścia, mogłaby uczestniczyć w tej malowniczej scence.
Ale nie uczestniczyła.
- Lubisz King Crimson?
- Co?
- King Crimson.
- Ale, że co?
- King Crimson, zespół, łapiesz?
- No. To co?
- Lubisz  King Crimson?
- Tak, a co?
- Nic, po prostu śpiewałaś ich piosenkę. Nie jakoś głośno, ale słyszałem, bo usiadłem obok. Więc tak pytam.
Tymi słowami Malcolm Christen wkroczył w moje życie. Spędziliśmy razem wystarczająco dużo czasu, aby przekonał się, że nie jestem aż taką nieogarniętą, tępą blondynką jak się wydaje jeśli człowiek wpadnie na mnie w nieodpowiednim momencie.
- Jaimie. – przedstawiłam się żeby zręcznie zmienić temat.
- Malcolm. Dokąd jedziesz?
- Do Los Angeles.
- Nie jakoś wyjątkowo blisko. – wzruszył ramionami – Tak, że uważaj, na przyszłość, gwałciciele lubią jak ofiary same do nich wyciągają ręce.
- Skąd wiesz, jesteś gwałcicielem?
- Nie, ale Ty możesz być ofiarą.
- Całkiem to sprytne. – przyznałam.
Dla jasności, to nie była ta rozmowa, w której przekonał się o mojej inteligencji. Tę rozmowę przeprowadziliśmy wiele, wiele zdań później. Wtedy kiedy nasze wypowiedzi stały się prawdziwymi zdaniami, a nie zestawieniami dwóch, w porywach trzech przypadkowych słów.
Jeśli chodzi o samego Malcolma, wypada przybliżyć tu jego postać. Z zewnątrz nie wyglądał na pociągającego, seksownego boga nastolatek rodem ze Słonecznego Patrolu, ale bez najmniejszych wyrzutów sumienia, mogę określić go jako ‘interesującego’. Wyobraźcie sobie dziewiętnastoletniego Iana Curtisa, rozczochrajcie go jeszcze bardziej niż zwykle i karzcie wziąć takie prochy, jakich nawet on jeszcze nie próbował. Teraz posadźcie go przy stole, niech przeczyta całą encyklopedię, a potem zapali papierosa. I jak to może nie wyglądać interesująco?
Nie może – taki właśnie był Malcolm.
- A Ty? – zapytałam zastanawiając się jaki jest cel jego podróży.
- Hm?
- Zauważyłeś już, że świetnie się dogadujemy?
- Ciężko nie zauważyć, rozumiemy się bez słów. – przyznał kiwając wolno głową.
- To jak?
- Co?
- Powiesz mi dokąd zmierzasz?
- Wracam do domu. – odpowiedział z jednym z najszczerszych uśmiechów jakie kiedykolwiek było mi dane obejrzeć.
I ‘kiedykolwiek’ oznacza tu całe życie.
- Taki już jest świat, niektórych kręci opuszczanie domu, innych wracanie do niego.
- Wystarczająco długo tam nie byłem, wierz mi. – odkaszlnął i westchnął cicho.
- Zaszalałeś i tak wyszło? – szturchnęłam go w ramię ruszając brwiami, co, niestety dopiero później, okazało się dość niestosowne.
- Nie, byłem w czymś w rodzaju... Zakładu karnego.  – odparł może nie ‘śmiertelnie poważnie’, ale w taki sposób, że nie miałam żadnych wątpliwości co do powagi tego wyznania.
Otworzyłam szeroko oczy, usta, nos pewnie też bym otworzyła gdybym umiała. Z lekkim zakłopotaniem i, nie ukrywam, wątpliwościami, zdecydowałam się rozładować tę sytuację.
- Jak mi zaraz powiesz, że siedziałeś za gwałt…
- Nie, skąd… - machnął ręką i zaśmiał się pod nosem.
Bingo. Chyba, że mnie okłamał.
- Udowodnisz?
- Wolałbym o tym nie rozmawiać. – mruknął trochę niechętnie.
- Nie ma sprawy.
Jeżeli poprosicie mnie żebym powiedziała Wam coś mądrego o życiu, powiem, że czasami trzeba walczyć o najmniejszą głupotę do końca, a czasami trzeba wiedzieć kiedy odpuścić.
Dowiedziałam się za co ‘siedział’ dopiero pięć lat później.
Nie przeszkadzało mi to, ale muszę przyznać, że miał rację – o takich sprawach lepiej nie rozmawiać, nie wnoszą do świata niczego nowego, ani wartościowego. Dlatego, chociaż utrzymywaliśmy kontakt jeszcze długo po tym spotkaniu, mieliśmy okazje przeprowadzić cały ogrom rozmów i naprawdę dobrze nam się razem układało, tematowi zakładu poprawczego poświęciliśmy tylko kilka zdań.
Siedzieliśmy na kanapie w moim domu oglądając jakiś nudny film w telewizji. O trzeciej w nocy leci samo kiepskie porno, więc ciężko wybrać coś dla siebie… Przynajmniej na wieczór spędzany z przyjacielem przy lampce... Dobra, nie będę kłamać, przy prawie litrze wódki, ale to, że ‘z przyjacielem’ było prawdziwe. Nienawidziłam zostawać sama na noc, więc Malcolm dość często mnie odwiedzał jeśli dom robił się, z bliżej nieokreślonych powodów, pusty. Nie robiliśmy wtedy niczego nieodpowiedniego. Rozmawialiśmy, jedliśmy płatki Lucky Charms, piliśmy wódkę, próbowaliśmy nie oglądać pornosów.   
- Pamiętasz kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w autobusie z Nowego Yorku do Charleston? - zapytał bez wyraźnego powodu.
- Jasne.
- Powiedziałem Ci, że wracam z odsiadki w zakładzie karnym dla nieletnich.
- Yhym…
- Nie chciałem o tym rozmawiać, ale chyba powinnaś wiedzieć. Kiedy miałem piętnaście lat, ojczym zastrzelił moją matkę w sypialni. Rozbiłem mu głowę gaśnicą, a, że nie mieliśmy żadnej innej rodziny wylądowałem w zakładzie W domu dziecka mnie nie chcieli, więc taką decyzję podjął sąd, tym samym psując mi okres od piętnastego do dziewiętnastego roku życia i utrudniając całą resztę. – zaciągnął się dymiącym papierosem.
- Nie przeszkadza mi to. – odpowiedziałem.
- Cieszę się, ale nadal nie chcę o tym rozmawiać.
Przyznałam mu rację. Potem znowu zmieniliśmy temat. Tym razem już na zawsze.
Po pewnym czasie, Malcolm zadał mi pytanie, którego sama starałam sobie nie zadawać chociaż powinnam. Odpowiedź, z której strony by się za nią nie zabrać, była trudna, a ja jakoś nie miałam nastroju na myślenie.
- Więc jak planujesz dostać się do Los Angeles?
Zaklęłam pod nosem.
- Rozumiem. – pokiwał głową z uznaniem – Niezły plan.
- Ten też jest niezły. – wskazałam mój prawdziwy plan, a konkretniej mapę, której w dalszym ciągu nie potrafiłam rozszyfrować.
- Masz zamiar dojechać tam autobusami, pociągami, czy jak?
- Nic z tego, nie mam pieniędzy. No, a na pieszo chyba nie pociągnę, nie grzeszę kondycją.
- Nie wiem czy odważyłbym się na coś takiego… Nie pieszą wędrówkę do L.A… Mam na myśli… Wiesz… - zamilkł na moment szukając odpowiednich słów – Bez względu na to, co chcesz osiągnąć przez taką podróż, to trochę jak ‘Ty kontra cały świat’, nie?
- Może. Nie myślałam o tym.
Zaskoczyła go spontaniczność mojej podróży. Nie rozumiał jak to możliwe, że nie leżałam wieczorem w łóżku myśląc ‘Stara, jutro wyjeżdżasz do Los Angeles, to spory krok, jest jeszcze coś co chcesz przemyśleć?’. Wytłumaczyłam mu, że pewnie by tak było, gdyby nie drobny szczegół - decyzja o wyjeździe przyszła do mnie dopiero rano. Później zapytał czy pamiętam co mi się wtedy śniło.
- Pole truskawek. – odpowiedziałam bez namysłu, samą siebie zaskakując – Świeciło słońce, ale nie było zbyt gorąco, wiał wiatr, ale nie był zbyt zimny. Wszystko było takie… idealne. Byłam szczęśliwa. Zanim się obudziłam, zauważyłam, że w trawie siedzi Jimmy Page, ubrany w zieloną koszulę w truskawki, to dlatego wcześniej go nie widziałam. Grał Going To California, więc obudziłam się, poczułam to coś i ruszyłam do Kalifornii.
Zabrzmiało głupio. Naprawdę głupio. Tak, że zaczęłam się zastanawiać czy poprzedniego dnia nie nawdychałam się przypadkiem czegoś dziwnego. Postawiłam autodiagnozę i stwierdziłam poważne zaburzenia psychologiczne, ale Malcolm słuchał mnie uważnie, wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto właśnie usłyszał największy idiotyzm świata. Wręcz przeciwnie, wpatrywał się we mnie spojrzeniem mówiącym ‘Naprawdę poważnie to potraktowałem, to wcale nie brzmi jak kretyństwo, to niesamowite!’.
- Nie każdy komu przyśni się Jimmy Page grający Going To California rusza do Kalifornii… 
- Skąd wiesz? – przerwałam nagle.
I wtedy, po raz drugi w życiu doznałam tego zabawnego uczucia. Ten głos, który już znałam, znowu się pojawił. Wiem, że pewnie zabrzmi to żenująco, ale mi, dał niewiarygodną siłę i przekonanie, że ‘mogę’. ‘Hej, wiesz co?’ usłyszałam ‘Wpadłaś kiedyś na to, że nie każdemu Jimmy Page gra w snach Going To California?’.
- A może właśnie to czyni mnie mną? Może właśnie dzięki temu jestem niesamowita? – powiedziałam nieświadomie.
- Jesteś niesamowita. – Malcolm uśmiechnął się do mnie ciepło – Nawet jeśli Jimmy Page i Going To California śnią się też milionom innych ludzi, to na pewno nie zawsze jest tam pole truskawek, idealna pogoda i koszula wtapiająca się w tło.
Zaśmiałam się, ale to było TO uczucie – wiedziałam, że Jimmy Page grał Going To California tylko dla mnie.
Przynajmniej tej nocy.
Przerwę uroczą historie mojej niezwykłości, którą zaczęłam dostrzegać. W tym miała mnie utwierdzać cała ta eskapada – mogłam być beztalenciem, mogłam być brzydka, mogłam być alkoholiczką i narkomanką. Nieważne. Mogłam być kim tylko chciałam, ale byłam już sobą i to czyniło mnie wyjątkową. Właśnie mi przyśnił się Jimmy Page i właśnie ja spotkałam Malcolma w momencie, w którym potrzebowałam kogoś takiego jak on.
Nie nadawaliśmy się może do stworzenia poważnego związku, ani nawet tymczasowej pary. Po prostu byliśmy jak bratnie dusze, choć może nie ujawniło się podczas naszej pierwszej wymiany zdań… Ani podczas drugiej.
Możliwe, że nie uczestniczył nigdy w tej rodzinnej scence, ale zapewne pojawiłby się tam, gdyby scenka w ogóle miała miejsce. Siedziałby po mojej lewej stronie, a ja opowiadałabym historię.
- …a wtedy wujek zapytał mnie: ‘Czemu nie pojedziesz autostopem?’


Rozdział trzeci:
O co się pyta po absyncie?

See you, so long, goodbye, hooray.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Dom Malcolma mieścił się w Charleston i do tego miejsca zamierzaliśmy dotrzeć wspólnie. W Washington musieliśmy się przesiąść, więc między przyjazdem jednego autobusu, a odjazdem drugiego, wstąpiliśmy do pobliskiego baru. Zjedliśmy po najtańszym burgerze z menu, wypiliśmy piwo, a następnie wróciliśmy na przystanek. Było po dwudziestej pierwszej, ściemniło się już, ulice oświetlały tylko lampy uliczne, a ja, widząc ludzi wylegających na miasto, zaczęłam dziękować Bogu za Malcolma.
- Nie jestem pewny czy chcę tam wracać. – powiedział częstując mnie Lucky Strikem - Ale dom jest teraz mój, muszę załatwić wszystkie związane z nim sprawy, a potem jak najszybciej się go pozbyć.
- Nie dziwię się, że wolałbyś znaleźć sobie teraz nowe, inne życie. Masz prawo do nienawidzenia wszystkiego co wcześniej znałeś, te rzeczy się zmieniły kiedy Ciebie nie było i nic nie możesz na to poradzić. – przyznałam siadając po turecku na krawężniku.
- To nie tak, że nienawidzę domu. Nienawidzę tego, że jest pusty, a ja będę musiał siedzieć w nim sam.
Istotnie, samotność to jedna z najgorszych rzeczy jakie mogą kogokolwiek spotkać w życiu. Zawsze otaczałam się ludźmi, bo to dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Pracując nad czymś lubiłam mieć odrobinę prywatności, ale rzeczywistą swobodę dawała mi tylko pewność, że za ścianą zamkniętego pokoju znajduje się jakaś żywa, myśląca istota, która uratuje mnie jeśli zacznę krzyczeć. Kiedy nikogo przy mnie nie było, od razu przychodziły najczarniejsze myśli, wszystko traciło sens, a ja siedziałam w kącie próbując nie oddychać, bo nawet powietrze wydawało się niebezpieczne. Nie mogłam zasnąć w pustym mieszkaniu, a już na pewno nie przy zgaszonym świetle. Dobrze znałam samotność i dobrze wiedziałam jak jej nienawidzę. I do dzisiaj uważam, że nie bez powodu na świecie jest nas 5 miliardów. To jasne – człowiek jest stworzony do przebywania w grupie.
Chyba dlatego, kiedy zobaczyłam zbliżający się wieczorny autobus, który nad ranem miał osiągnąć ostatni punkt znajdujący się na rozkładzie jazdy, ogarnął mnie dziwny, niezrozumiały strach. Bałam się Charleston jak cholera, bo tam miałam rozpocząć kolejny etap podróży. Samotnej podróży.
Samotnej podróży autostopem.
W tym momencie cały burger i pół litra piwa podeszło mi do gardła. Miałam za mało pieniędzy żeby zwrócić zawartość żołądka, toteż poprzestałam na tym, że porządnie mi się odbiło.
- Dobre podsumowanie. – Malcolm poklepał mnie po plecach, wstał i dopalił papierosa.
Wzruszyłam ramionami i poszłam za nim.
Odechciało mi się rzygać.
Z Washington do Charleston mieliśmy niecałe siedem godzin drogi, wliczając w to przystanki na zatęchłych, okropnych stacjach. Możliwość wysikania się w cuchnącej toalecie publicznej przy kompleksie łączącym dworzec kolejowy i autobusowy była doprawdy kusząca, ale jakoś tak wyszło, że wybraliśmy opcję spędzenia każdego z tych dziesięciominutowych wypadów, których akurat nie przespaliśmy, na paleniu szlugów.
- Och, Jaimie, Jaimie… - Malcolm mruczał zrezygnowany – Żebyś Ty nie zrobiła niczego głupiego jak zostaniesz sama i pojedziesz tym cholernym stopem na drugi koniec Ameryki.
- Nie zrobię, oczywiście… - zapewniałam.
- A łapałaś kiedyś chociaż zwykłą okazję? – zapytał, a ja zaprzeczyłam, więc kontynuował swoją mowę – Och, żebyś Ty nie zrobiła niczego głupiego...
Od słowa do słowa, Anioł Stróż Malcolm przedstawił mi przykazania, według których powinnam postępować żeby przeżyć i nie był to bynajmniej dekalog.
- …ale przenigdy nie wsiadaj do kogoś kto przejawia objawy napadu padaczki. – radził z miną znawcy – Nie dokładaj się do paliwa za przejazd, nie daj z siebie zedrzeć. Z resztą i tak nie mają co zdzierać, nieprawdaż? Nie pokazuj też cycków za kilometr, a przede wszystkim, uważaj na kierowców z szalonymi oczami. Ładna jesteś, a to mogą być gwałciciele… - ostrzegł w zadumie kiwając głową
Wiecie, był całkiem przekonujący, aż zaczęłam mieć pewne wątpliwości.
O szóstej nad ranem siedzieliśmy już na rynku w mieście wypełnionym wspomnieniami Malcolma. Musiałam być bardzo zmęczona, bo rozglądając się wokół, co rusz zdawało mi się, że widziałam pięcioletniego chłopca jadącego na trójkołowcu, dziesięcioletniego chłopca jeżdżącego na deskorolce, albo trzynastoletniego chłopca próbującego kupić paczkę papierosów w kiosku. Ci wszyscy chłopcy byli Malcolmem z różnych okresów jego życia, a przynajmniej moim jego wyobrażeniem… i było ich co raz więcej.
- Nie dodałeś mi wczoraj do czegoś absyntu?
- Skąd wziąłbym pieniądze na absynt?
- Bo ja wiem… Tyle Cię tu, że pewnie coś byś wymyślił.
Uniósł jedną brew do góry, ale nawet nie próbował pytać o co mi chodziło. Miał wyczucie – najprawdopodobniej nie byłabym w stanie mu tego logicznie wytłumaczyć. Kolejny chłopiec, około ośmiu lat, usiadł obok mnie.
- Czy nieistniejące dzieci płci męskiej mogą się rozmnażać?
- Zadajesz co raz dziwniejsze pytania…
- Wiem. – mruknęłam narzucając na ramiona skórzaną kurtkę i przymykając oczy.  
Moje odpowiedniki zielonych absyntowych wróżek zniknęły, ale pojawił się inny problem. Murek otaczający fontannę był całkiem wygodny, tylko odrobinę za zimny.
- Jak sobie przeziębisz pęcherz to będzie problem z autostopem. – uświadomił mnie Malcolm, ten prawdziwy.
- Wspomnę twe słowa gdy w środku Kentucky postawią przede mną królewski fotel i murek od fontanny. Wybiorę mądrze, przyrzekam.
Kiedy przyglądam się naszym rozmowom z perspektywy czasu, dostrzegam, że są cholernie niespójne, a jednak mają w sobie coś, co czyni je głębokimi. Nie wiem jak to robiliśmy, ale poświęcając dwa zdania tematowi, rozkładaliśmy go do reszty.
Kilka minut przed siódmą otworzono market, Malcolm kupił mi bułkę, kawałek sera żółtego, butelkę wody mineralnej, blok techniczny i marker.
- Trzymaj, młoda. – wepchnął mi torbę zakupów do rąk.
- Przynajmniej będę mogła jeść kanapki z żółtym serem, pić wodę, czytać Miasteczko Salem i bazgrać markerem po białych, sztywnych kartkach w samochodach zboczeńców z całego kraju. Dzięki Malcolm.
Odprowadził mnie na drogę wylotową z miasta, pomógł wybrać następny cel podróży, poczekał aż ktoś się zatrzyma, zajrzał mu w zęby, przytulił mnie na pożegnanie i odszedł w kierunku swojego wielkiego, pustego domu. Obiecał, że jeszcze kiedyś się zobaczymy.
A jeśli coś wiem o Malcolmie na pewno, to, że zawsze dotrzymywał obietnic.




Część druga

Czujesz to? Wolność.

Road trippin'
(Red Hot Chili Peppers)


Rozdział pierwszy:
Na dobry początek.

Welcome to the world of broken people.
(Jane’s Addiction)

                        Na wstępie przypomnę, że nie byłam w ogóle doświadczoną autostopowiczką, bo tłumaczy to moje, niemożliwie wręcz ambitne, podejście do pierwszego dnia podróży. Kolejną noc planowałam spędzić w obrębie Kentucky – czy to na dworcu, czy na ławce w parku, czy może, co najbardziej by mnie usatysfakcjonowało, w samochodzie miłosiernego kierowcy jadącego przynajmniej trochę na zachód. 
Trafił mi się fajny, siwiejący facet w średnim wieku, jechał do małego miasteczka pod Lexington, starym, czerwonym fordem.
- Dokąd się wybierasz, młoda damo? – zapytał wjeżdżając na drogę szybkiego ruchu.
- Los Angeles. – odpowiedziałam, bądź co bądź, niepewnie, bo chyba nie powinnam bezgranicznie ufać każdej napotkanej osobie i odpowiadać jej na wszystkie pytania, najlepiej dorzucając w pakiecie swój życiorys.
Wbrew wszystkim dobrym chęcią, a zgodnie z wyrokiem Malcolma, no cóż, naiwna byłam. Chociaż próbowałam uważać.
- Daleko.
- Pan wybaczy, ale nie doznałam dzięki tej uwadze objawienia, ani nic w tym stylu. – wyznanie zgodne z prawdą, wiedziałam, że mam przed sobą kawał drogi.
- Wiem, przepraszam, ale ostatnio nie grzeszę kreatywnością, spostrzegawczością… - pokręcił głową i jakoś tak przygasł.
Poczułam się winna, bo wyglądało na to, że nieźle go dobiłam – wsiadam do cudzego samochodu, gość chciał być miły, a ja mu podcięłam na wstępie skrzydła. Zaczęłam już się zastanawiać kiedy wywali mnie na pobocze i ile czasu zajmie mi złapanie kolejnego samochodu.
- Ten, no… - wzruszyłam ramionami szykując się do zadośćuczynienia – Przepraszam.
- Nie, nie o Ciebie chodzi… - pokręcił głową i uśmiechnął się zakłopotany – Po prostu ostatnio mam kiepski czas i… Nie wiem, nienajlepiej się czuję.
- Spoko, rozumiem jak to jest. Wczoraj były moje urodziny, rano wzięłam plecak, wyszłam z domu w Nowym Yorku i ruszyłam do Los Angeles. Wyszło na to, że autostopem, nie? Teraz jestem sama w środku Ameryki i… Nawet nie wiem gdzie dokładnie… Bywa. – machnęłam ręką.
Szczerze, nie zabrzmiało zachęcająco, ale w gruncie rzeczy sama tego chciałam. Mój wybór, nie?
Tak na dobrą sprawę, sami tworzymy swoje życie. Jest ono kombinacją skutków podejmowanych przez nas decyzji. Twierdzenie, że ‘życie nas pokarało’ to kłamstwo. Oczywiście, na nasz los mają wpływ różne czynniki, czasami ludzie z naszego otoczenia, ale najwięcej do powiedzenia mamy my sami. Nigdy nie wierzyłam w reinkarnację, zasady kabały ani żadne pierdoły w tym stylu, ale ‘karma’ istnieje, jakby tego nie nazwać. Pewnie każda wiara o tym wspomina, z doświadczenia wiem, że się sprawdza. Jeśli będziesz postępował źle, kiedyś, w końcu Ci się oberwie. Jeśli będziesz dobry, z czasem szczęście zwróci Ci się podwójnie. Karma to karma.
- Żona wytoczyła mi proces rozwodowy. – wypalił.
John Murray, bo tak nazywał się mój drugi towarzysz, był sporo młodszy niż wcześniej się spodziewałam, dopiero co skończył trzydziestkę. Od jakiegoś czasu ciągle kursował na trasie Lexington – Washington z powodu rozpraw dotyczących rozwodu. W wieku dwudziestu trzech lat wziął sobie za żonę kobietę, która wydawała mu się wprost idealna. Piękna, miła, spokojna, urocza… Szybko urodziło im się dziecko, syn, uwielbiający baseball i jazdę na rowerze o imieniu Timmy. Obydwoje kochali go ponad wszystko, ale nie przeszkodziło to żonie Johna w doszczętnym zniszczeniu świata tego pięcioletniego malucha.
- Ja nigdy nie powiedziałem, że jestem bez winy. – tłumaczył – Faktycznie, ostatnimi czasy zdarzało mi się później wracać, zostawać w pracy na weekendy, ale wiedziała, wiedziała, że to dla ich dobra. Chciałem żeby Timmy mógł mieć wszystko czego zapragnie, żeby ona też miała wszystkiego pod dostatkiem. Cały dom był na moim utrzymaniu. Trzyosobowa rodzina to może nie jakiś tłum, ale naprawdę kosztuje… Starałem się jak mogłem, a ona…
Potem rzucał kilka kwestii w stylu ‘Wybacz, przynudzam, nie powinienem Cię zadręczać takim gadaniem…’, a zaraz wtrącał jeszcze ‘Jak śmiała zrobić to naszemu dziecku?’.
John jechał właśnie na rozprawę. Rozwód był trudny, wciąż spierali się o wychowanie Timmy’ego, żona próbowała go pozbawić wszelkich praw rodzicielskich, co, w mojej opinii, byłoby najbardziej niesprawiedliwą decyzją na świecie. Jeżeli mogłam powiedzieć coś o człowieku, z którym spędziłam niecałe cztery godziny, to, że kochał swojego syna nad życie.
Nie pamiętam dokładnie o czym poza tym rozmawialiśmy. John sprawiał wrażenie naprawdę miłego i przyjaznego, ale była to moja pierwsza jazda z całkowicie obcym kierowcą… Wiecie o co mi chodzi, trochę się stresowałam czy przypadkiem mnie nie porwie, nie zgwałci… No, a na koniec mógł zawinąć mnie w dywan i zostawić na jakimś pustkowiu… W każdym razie, była jedna rzecz, którą powiedział, a która nauczyła mnie o życiu czegoś wyjątkowo ważnego.
- Zawsze starałem się sprostać stawianym wobec mnie oczekiwaniom. – powiedział kiedy staliśmy pod budynkiem sądu okręgowego – Uczyłem się w dobrej szkole, zdałem maturę, dostałem się na studia, skończyłem medycynę, która jest jednym z najtrudniejszych kierunków… I wiesz co mi z tego przyszło?
Nie wiedziałam, moje życie, już na tym etapie, na którym było, wyglądało zupełnie inaczej.
- Wiem tylko tyle, że czekając na rozprawę mającą zdecydować o losach mojego jedynego syna, najlepiej dla mojego zdrowia będzie jeżeli zapalę czerwonego Marlboro, bo podobno jest w nich najmniej syfu. – mruknął posępnie wyciągając paczkę z kieszeni garnituru.
- Też coś wiem, mogę Ci się pochwalić?
- Nie krępuj się.
- Wiem, że Twój syn wolałby mieć niepalącego ojca. – uśmiechnęłam się, a on popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem.
‘Nie no, tylko nie to, błagam’ pomyślałam zrezygnowana. Jak teraz zacznie płakać to będę mu musiała przyłożyć w twarz żeby przestawił się na tryb bojowy, czy coś w tym stylu.
- Masz rację. – wcisnął mi paczkę do ręki, poklepał po ramieniu, podziękował i ruszył do budynku krokiem zwycięzcy.
Przykazał abym ją ‘zdeptała, zatopiła, spaliła, czy coś’. Wypaliłam ją, to chyba nieduża różnica, spalić, wypalić, zapalić, jeden pies. Te papierosy naprawdę przyniosły mi szczęście.
Johnowi ich strata również.
Do dzisiaj wychowuje swojego syna w domku na obrzeżach Washington.
***

            W Charleston towarzyszył mi Malcolm, więc nie przywiązałam dużej wagi do tego całego ‘łapania stopa’, stanęliśmy sobie przy drodze, gadaliśmy i śmialiśmy się dopóki ktoś nie zjechał na pobocze. Tym razem wcale nie zatrzymałam się po dotarciu na obrzeża miasteczka. ‘Hej, stara, zawsze życzę Ci dobrze, więc może i tym razem mnie posłuchać. Nie masz przypadkiem ochoty się przejść? Przecież powietrze to zdrowie.’. Urządziłam sobie dwukilometrowy spacerek do Lexington. Nie było wyjątkowo daleko, a ja trafiłam na przyjemną, spokojną drogę. Zapytałam właściciela stacji benzynowej czy mogę się przespać gdzieś na trawie za budynkiem, nie miałam ochoty na szukanie czegoś bardziej dogodnego. Facet zgodził się bez problemu, przesiedziałam z nim cały wieczór. Zapytał mnie czy nie chcę ciepłej herbaty, poczęstował nią zanim odpowiedziałam, a na koniec nawet zaproponował żebym przespała się na zapleczu, bo mają otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę, a on dzisiaj jest sam.
- Dzięki, jest ciepła noc, prześpię się na powietrzu. – po raz pierwszy w życiu zachowałam się ostrożnie i nie rzuciłam na szyję komuś kogo widzę pierwszy raz.
Skończyło się na tym, że rozwiesił mi hamak za stacją.
Wcześniej nie zdarzało mi się spać na dworze, chyba, że uznamy zamknięcie się na cztery spusty w namiocie, po pijackim wieczorku przy ognisku ze znajomymi. Nie, nie uznamy tego. W każdym razie, spodobała mi się idea spędzania nocy pod gołym niebem, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Samochody trochę psuły nastrój, ale i tak było bardzo przyjemnie. Hamak kołysał się płynnie na boki, wiatr cicho szumiał, a ja patrzyłam w niebo i po raz pierwszy od wyjazdu z domu, mogłam bez wyrzutów sumienia powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie.
- Moje miejsce, mój czas. – szepnęłam pod nosem.
Wiedziałam, że następnego dnia ruszę dalej, a pomimo tego, zasnęłam z uczuciem błogiego spokoju.
Spałam krótko, ale widocznie mieszanka świeżego powietrza i spalin mi służyła, bo obudziłam się naprawdę wypoczęta. Wybór stacji benzynowej na nocleg okazał się trafny; chłopak, którego poznałam poprzedniego, dnia uraczył mnie kawą, mogłam też skorzystać z całkiem czystej, ładnie prezentującej się łazienki. Może nie było tam prysznica, ale umywalka to zawsze większy luksus niż brak umywalki.
- Jedziesz autostopem, więc chyba łatwiej Ci będzie na wyjeździe z miasta, nie? Właśnie kończę, mogę Cię podrzucić, jeśli chcesz. – zaproponował chłopak ze stacji.
Chciałam.
Jeździł motocyklem, więc mogłam sobie obejrzeć Lexington w pełnej krasie – nic ciekawego.
- Dzięki wielkie. – powiedziałam zsiadając po drugiej stronie miasta.
Pomachał mi, odjechał. Był miły.
Przeciągnęłam się i poprawiłam plecak na ramieniu. Wtedy powrócił głos. ‘Naprawdę chcesz jechać stopem?’ jęknął zrezygnowany ‘Może wybierzesz jakąś boczną drogę…’.
Nie musiałam słuchać dalej. Oczywiście, że nie chciałam łapać tego cholernego stopa.



Rozdział drugi:
Świat należy do tych, którzy uwierzą

The risk, is it worth it?
(Red Hot Chili Peppers)

                        Nie znałam się na mapie tak dobrze jak myślałam, a raczej jak się oszukiwałam, że myślę, że się znam, więc, jak łatwo było przewidzieć przy takich działaniach, moja naprawdę długa piesza wędrówka, zawiodła mnie nie tam gdzie myślałam, że mnie zawiedzie, to jest oszukiwałam się, że myślę, że mnie zawiedzie, czyli do punktu oznaczonego jako ‘Indianapolis – 200km’. Wtedy doszło do mnie, że chyba powinnam przestać się oszukiwać i przyznać, że poszłam trochę nie w tą stronę.
Dzień nie był tak przyjemny jak poprzedni, słońce świeciło mi prosto w twarz, nogi cholernie bolały od nagrzanego asfaltu, a bluźnierstwa same cisnęły się na usta. Usiadłam pod znakiem i miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Właśnie na taką okazję przydała mi się paczka papierosów, którą John rzucił przed budynkiem sądu. Znalazłam w kieszeni zapalniczkę, przez moment już zdawało mi się, że jej nie mam, ale na szczęście życie miało względem mnie jakieś skrupuły. Wydobyłam jednego z grona Marlboro siedzących w paczce i westchnęłam wypuszczając z ust pokaźną chmurę dymu.
- Może straż pożarna pomyśli, że ktoś podłożył ogień w lesie i przyjadą… - mruknęłam sama do siebie.
Obraziłam się na ten wewnętrzny głos. Zazwyczaj miał rację, ale wtedy go nienawidziłam.
Do dziś nie wiem co kierowało Billie kiedy zjeżdżała na pobocze, ale nie mój widok, ani rzekomy pożar jaki próbowałam wzniecić, tego byłam pewna od pierwszego momentu. Tak samo jak pewna byłam tego, że wbrew pozorom, zjechała tu z mojego powodu. Naprawdę, wszechświat ściągał mi ludzi z samochodami pod nos od początku, tak zrobił i tym razem. Na szczęście. Inaczej pewnie już w życiu nie posłuchałabym tego cholernego głosu.
Tym razem też miał rację, jeśli Was to interesuje.
- Indianapolis? – zapytałam z nadzieją zaglądając do wnętrza przez okno, a że samochód był wysoki, terenowy, musiałam stanąć na palcach, co doprowadzało do rozpaczy moje trampki i już wystarczająco przemęczone stopy.
Postać siedząca za kierownicą tylko kiwnęła głową przeglądając w pośpiechu jakieś papiery, a gdy zapytałam czy weźmie mnie ze sobą, nie wyraziła żadnego sprzeciwu, co uznałam za zgodę i wpakowałam się do środka.
Dopiero po dwudziestu minutach podróży, uraczyła mnie swoim głosem. Zapytała skąd wzięłam się w jej samochodzie i była szczerze zdziwiona informacją, że zgodziła się na autostopowicza. Może nie brzmi to wyjątkowo przyjaźnie, ale okazała się naprawdę miła jak na tak zapracowaną i narcystyczną osobę.
Podczas całych stu osiemdziesięciu kilometrów rozmowy, bo przypomnę, że przez pierwsze dwadzieścia nie zauważyła, że ktokolwiek siedzi obok niej, opowiadała o sobie. Mi to pasowało, bo byłam zmęczona i nie miałam ochoty na skomplikowane rozmowy o życiu, a jakoś tak wychodziło, że zawsze jak się odzywałam, schodziło na dziwne tematy.
Billie była młodą projektantką, wyjątkowo kreatywną. Miała mocny, wyrazisty charakter, to trzeba przyznać. Talentu też jej nie można było odmówić, tylko skromności nie miała za grosz, albo udawała, że nie ma.
- To jedne z najważniejszych targów w tym roku, co prawda te największe odbywają się na przełomie września i października, oczywiście w Nowym Yorku i Los Angeles, ale to tutaj rodzą się inspiracje, które potem rozwijają się, aby rosnąć i rosnąć w siłę, aż wreszcie ujawniają się, eksplodują na pokazach w LA, potem w NYC, a na końcu wypływają do całego świata! – wyrzuciła ręce w powietrze – Znajdziesz w mojej torebce papierosy?
Paliła cienkie, mentolowe, używała zapalniczki z logo Rolls Royca, piła colę light, miała na sobie ciuchy godne prawdziwej diwy. Umiała prowadzić w szpilkach, co dla mnie było czarną magią. Na tylnych siedzeniach porozrzucany były projekty wykończeń kreacji najnowszej kolekcji. Przejrzałam część szkiców i planów, zainteresowały mnie, miały w sobie coś nowego, czego wcześniej nie widziałam.
- Jestem już spóźniona, pokaz dopiero wieczorem, ale miałam być dzisiaj rano. Nie wyszło mi znowu. – zaklęła pod nosem – Byłam w Europie, mówiłam menadżerowi żeby kupił mi lot prosto do Indianapolis, ale nie. Musiałam załatwić kilka spraw osobiście w Nowym Yorku… Za dużo ode mnie chcą, czasami mam wrażenie, że mnie przeceniają, ale chyba nie, w gruncie rzeczy przecież daję radę, prawda? – śmiała się pod nosem i poprawiała okulary przeciwsłoneczne, które odgarniały jej włosy z twarzy.
Miała rację, świat potrzebował ludzi takich jak ona. Nie mam tu na myśli zarozumiałych, ani zbyt pewnych siebie, tylko odważnych, nie bojących się wyzwań… I mających możliwości. Nie każdy umiał uwierzyć, że może zrobić ze swoim życiem co tylko chce.
Przed samym wjazdem do miasta zatrzymałyśmy się w małym barze, gdzie Billie na kilka minut przestała trzymać fason. Oznajmiła, że nie można przecież ciągnąć w ten sposób wiecznie, że przed wejściem w ten chaos chce zjeść jak normalny człowiek.
- Przez następne siedemdziesiąt dwie godziny prawdopodobnie nie będę miała w ustach niczego co chociaż wygląda jak jedzenie. Przecież też jakoś muszę żyć, nie?
Spodziewałam się, że wybierze drogą restaurację, ale nie. Zamówiła burgera, którego wchłonęła w zaskakującym tempie. Na koniec skorzystała z luksusu jaki dawał bar i wlała w siebie dwa piwa zapominając o samochodzie czekającym na parkingu.
- Nie żebym się stresowała, ale… - przełknęła ogromny kawałek kanapki i rozłożyła ręce – Dobra, przyznaję, stresuję się, ale kto by się do cholery jasnej nie stresował?
- Stres to normalka. – mruknęłam biorąc kolejnego łyka z piwa, którym uraczyła mnie Billie.
- A nie wydaje Ci się, że to coś… No nie wiem… Krępującego i w ogóle?
- Skąd. – machnęłam ręką i odkaszlnęłam – Myślisz, że ja się nie stresowałam wyjeżdżając z domu, całkiem sama, z dnia na dzień?
Uniosła swoje idealnie wyregulowane brwi i odłożyła na moment jedzenie przewiercając mnie wzrokiem. Nie wiem czemu, ale patrząc jej w oczy miałam wrażenie, że jestem w jakimś telewizyjnym show.
- Zrobiłaś to?
- Acha. – wzruszyłam ramionami – Jadę do Los Angeles. Autostopem.
- Ooo… - pokiwała głową i ja wiedziałam, że robi to z uznaniem – Ja bym się na to nie odważyła.
- To nie taka znowu trudna sprawa.
Z nas dwóch to ja byłam skromna.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zapytała biorąc się za drugiego burgera i wypijając w tym samym momencie połowę butelki piwa.
- Szukam siebie.
- A jaki był powód, no wiesz… Dlaczego zrobiłaś to akurat w tym momencie?
Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Czasami po prostu budzisz się rano i to czujesz. Budzisz się i musisz ruszać.
Billie zapisała coś na serwetce. Jakiś czas później, kiedy przeglądałam jeden z magazynów, tych pełnych kolorowych zdjęć z wybiegów, okazało się, że kolejna kolekcja była inspirowana właśnie tym zdaniem.
- Chyba jestem gotowa na to cholerne szaleństwo… - oznajmiła wstając i przeciągając się.
Potem odbiło jej się gorzej niż mnie.
Przejechała kilka kilometrów i wysadziła mnie przy znaku głoszącym ‘Indianapolis’.
Pożegnała się zwykłym ‘dziękuję’, nie wiem za co. Przez kolejne lata wiele razy o niej słyszałam, same dobre wieści, ale do dzisiaj nie jestem pewna czy potraktowała mnie tamtego dnia poważnie.
Miałam cholernie rozczochrane włosy.
***

            Indianapolis było spore, trochę się pogubiłam próbując wyjść z tego miasta. Usiadłam na ławce w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu i poczekałam chwilę na przeznaczenie.
- Co tu robisz? – zapytał jakiś facet siadając obok mnie z gazetą codzienną.
- Czekam aż linia energetyczna zerwie się i mnie zabije. – oznajmiłam i zaciągnęłam się papierosem.
Nie byłam głupia, wiedziałam, że nie opłaca się oszukiwać przeznaczenia.
Poprosiłam go o specjalnie wydanie wiadomości na podstawie dziennika, uraczył mnie kilkoma newsami, trochę o polityce, słówko o tym kto umarł, a kto jeszcze nie, wyniki ostatnich meczów Lakersów. Podziękowałam mu, dopaliłam papierosa i poszłam dalej. Wstając zakosiłam pączka jakiemuś grubemu chłopcu, którego matka stała w kolejce do kiosku. Nie był to akt chamstwa, a jedynie troska o kondycję fizyczną młodej części społeczeństwa. Poza tym byłam głodna.
Związałam swoje rozczochrane włosy, założyłam okulary przeciwsłoneczne. W publicznej toalecie przy metrze, zmieniłam bluzkę na zwykłą, białą podkoszulkę i znowu wyszłam na świat. Ruszyłam w kierunku, który wydawał mi się odpowiedni. Było gorąco, ludzie się uśmiechali, przytulali i całowali, a ja miałam pączka. Świat znowu był piękny. Wgryzłam się w lukier i z pełnymi ustami rozejrzałam wokół.
- Szkoda, że i tak wszyscy umrzecie.



Rozdział trzeci:
To mnie kręci.

All my life to sacrafice.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Jedną z najbardziej niezwykłych osób jakie miałam okazję spotkać był Chester. Przygarnął mnie do swojego dużego samochodu z otwartym bagażnikiem na odcinku Indianapolis – St. Louis. Miał czarne, rozczochrane prawie jak ja, włosy, okulary na nosie, kilka kolczyków, tu i ówdzie. Mówił jak nawiedzony. Spotkałam w życiu wielu ludzi, których uważałam za nawiedzonych, a Chester był jednym z tych nawiedzonych w niesamowicie nawiedzonym sensie. I w gruncie rzeczy, bardzo pozytywnym.
Cieszył się już dwudziestym ósmym latem w życiu i wykorzystywał je tak aktywnie jak każde poprzednie. Nie mógł usiedzieć na tyłku, ciągle coś mu przychodziło do głowy i natychmiast chciał to zrealizować. Nie skończył szkoły, tym samym był pierwszym napotkanym przykładem, który bezsprzecznie potwierdził teorię Johna, bo osiągnął w tak krótkim czasie znacznie więcej niż niejeden profesor przez całe życie.
- Wiesz, założyłem taką fundację, pomagamy nieuleczalnie chorym jak najlepiej przeżyć czas, który im pozostał. Spełniamy marzenia i te sprawy. – powiedział niedługo po tym jak zaszczyciłam obecnością jego samochód i już wtedy wiedziałam, że mam do czynienia z kimś dalece odbiegającym od normy.
Szczerze, takiej dziewczynie jak ja, wychowanej przez rodziców, w dostatku, bezinteresowność była całkowicie obca. Dobra, może nie tak całkowicie, bo z bezinteresownością ze strony innych spotykałam się na każdym kroku, zwłaszcza teraz, kiedy zbliżałam się do swojego celu tylko przez uprzejmość całkiem nieznajomych ludzi. Rzecz w tym, że nigdy nawet nie przemknęłaby mi przez głowę myśl o poświęceniu całego życia służbie cierpiącym, a już na pewno nie w takiej formie.
- …szturchnąłem mojego przyjaciela w bok i zapytałem ‘Stary, co byś zrobił gdybyś poznał datę swojej śmierci i zostałby Ci, dajmy na to, miesiąc?’. Wyliczyliśmy milion szalonych rzeczy na jakie musi nam starczyć czasu, uśmialiśmy się nieźle, ale na poważnie wtedy zacząłem zastanawiać się nad losem takich osób… - wzruszył ramionami uśmiechając się pod nosem – Dwa lata później miałem już wszystko dokładanie zaplanowane. Wypaliło.
Lista jego sponsorów byłą naprawdę imponująca, najlepszemu dowodem było chyba to, że znałam prawie wszystkie nazwy stacji telewizyjnych, firm i organizacji, a wiedzcie, że jeżeli ja znam czegoś nazwę to naprawdę jest osiągnięcie.
Najbardziej jednak ujęło mnie to, że Chester praktycznie nie znając kogoś kto trafiał do jego fundacji, wkraczał bez ceregieli do jego życia, stawał się dla niego wspaniałym przyjacielem, powiernikiem najskrytszych tajemnic, a zaraz był w stanie zrobić dla niego wszystko.
Do St. Louis nie jechał bez powodu. Mieszkał tam dziewięcioletni dzieciak chory na nowotwór, który marzył o oryginalnym wydaniu Gwiezdnych Wojen, oraz zestawie gadżetów – wszystko z autografem samego Georga Lucasa. Chester, nie pytajcie skąd, bo nie mam pojęcia, zdobył informację gdzie reżyser spędza urlop, wsiadł w pierwszy samolot, wypadł z niego na Hawajach, przebrał się w strój szturmowca żeby zwrócono na niego uwagę, a kiedy wreszcie doszedł do słowa, wykrzyczał swoje zanim ktokolwiek wpadł na to żeby się go pozbyć. Potem biegiem wrócił do Ameryki, wstąpił do swojego mieszkania w Indianapolis, wpakował prezent na tylne siedzenie, docisnął gaz do dechy i zatrzymał się tylko aby zabrać stojącą przy drodze laskę wcinającą pączka.
Kradzionego pączka – czułam się przy nim jak najgorszy kryminalista.
- A właśnie, mam prośbę! – przypomniał sobie w połowie drogi – Kobiety mają lepsze wyczucie w takich sprawach, więc mogłabyś zapakować mi te rzeczy, z tyłu jest papier i wstążki…
- Jasne. – sięgnęłam po zestaw kaset i gadżetów, które uprzednio kilka razy obejrzałam z niemałym zaciekawieniem, złożyłam hołd autografowi Lucasa, a następnie wyszykowałam paczkę najlepiej jak tylko umiałam.
Poprawiłam chyba z dziesięć razy, nie wiem czemu, po prostu chciałam żeby było ładnie.
Dotarliśmy do St. Louis wcześniej niż się spodziewałam, ale możliwe, że wcale nie jechaliśmy wyjątkowo szybko, tylko machnęłam się w jakiś obliczeniach przy mapie. Tak, to nawet prawdopodobne.
- A może chcesz ze mną pojechać? – zaproponował Chester hamując na światłach.
Przez moment się wahałam, ale wtedy przypomniał mi, że nie mam nic lepszego do roboty, a może to być naprawdę wspaniałe przeżycie. Co mi szkodziło?
Chłopiec, Chris, mieszkał z matką w dwupokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy w centrum miasta. Spodziewałam się po takim domu zupełnie innego wystroju, czegoś przytłaczającego i przygnębiającego. Tymczasem, wraz z przekroczeniem progu, znalazłam się w innym świecie, niezwykle kolorowym, wesołym, przystrojonym najróżniejszymi ozdóbkami, tętniącym życiem. Sam Chris również tętnił życiem. Był ruchliwy, głośny, wciąż okładał wszystkich tekturowym mieczem świetlnym własnej roboty.
Chestera potraktował niczym wujka, chociaż, jeśli wierzyć opowieści, wcześniej widzieli się tylko raz. A Chester świetnie wszedł w tę rolę, przypominał ojca, albo starszego brata, biorąc chłopca na ręce i pytając jak minął mu czas od ostatniego spotkania.
- Przywiozłem ze sobą przyjaciółkę, Jaimie. – przedstawił mnie kiedy popijaliśmy herbatę z filiżanek, na których wymalowano sceny przypominające Sen Nocy Letniej, w większym pokoju służącym jednocześnie za salon – Jest z Nowego Yorku.
- Z Nowego Yorku? – na te słowa oczy dzieciaka zaświeciły się, spojrzał na mnie niedowierzając – To daleko, prawda?
- Kawałek drogi. – przyznałam z uśmiechem wzruszając ramionami.
Następne dziesięć minut zajęło mi odpowiadanie na najróżniejsze pytania dotyczące rodzinnego miasta. Nie byłam chętna do wyjątkowo wylewnych rozmów, fakt, że widziałam tych ludzi pierwszy raz w życiu nie zapewniał mi stuprocentowego komfortu, ale i tak czułam się w ich towarzystwie wyjątkowo dobrze. Później przyszedł czas opowieści o wyprawie Chestera na Hawaje.
- Stamtąd przywiozłem coś specjalnie dla Ciebie… - zakończył wydobywając z plecaka prezent – Jaimie sama go zapakowała. – nie zapomniał dodać.
- Bardzo ładnie. – pochwalił mnie Chris oglądając całość z zewnątrz – Nie obrazisz się jeśli go trochę… podrę? Strasznie chciałbym sprawdzić co jest w środku…
Nie byłam aż taką szmatą żeby mu nie pozwolić, więc po prostu ze śmiechem pokiwałam głową, w głębi serca już dawno opłakałam i pochowałam swoje dzieło.
Ciężko opisać radość jaka emanowała od chłopca kiedy jego oczom ukazała się kolekcja Gwiezdnych Wojen, masa różności dla fanatyków Jedi i autograf Georga Lucasa. Ciężko też opisać jaka radość emanowała od Chestera kiedy, po tym jak stał się ofiarą najszczerszego wylewu wdzięczności jaki w życiu widziałam, odprowadzał mnie do wcześniej wybranego punktu orientacyjnego, z którego mogłam udać się dalej.
- Dlatego to robię. – rzucił chowając ręce jeszcze głębiej w kieszeniach – Cholera, jak mnie to kręci!
Cóż, jednych kręcił striptiz i alkohol, innych polowania na autografy Georga Lucasa na Hawajach w stroju szturmowca, dla niemalże nieznajomych ludzi. Tych drugich jest znacznie mniej, ale kiedy już na jakiegoś trafisz, to nagle rozumiesz jak bardzo są światu potrzebni.


***
Mój kuzyn mieszkał w St. Louis, więc, skoro już tu byłam, postanowiłam go odwiedzić. Widziałam go może ze cztery razy, ale dwie z tych wizyt miały miejsce w jego domu, więc pamiętałam nazwę ulicy. Wolałam trzymać się z dala od mapy, popytałam trochę i trafiłam na miejsce. Stanęłam przed jego drzwiami, zadzwoniłam, a kiedy stanął przede mną powiedziałam ‘Cześć Stan, nie widzieliśmy się od dawna, ale właśnie uciekłam z domu i jadę stopem do Los Angeles. Pomyślałam, że wpadnę, tylko nie mów moim rodzicom.’. Wcześniej stwierdziłam ‘Dobra, to coś, czego nigdy nie zrobię.’, więc to zrobiłam, proste i logiczne.
- O, Jaimie, nie spodziewałem się Ciebie. – zmierzył mnie wzrokiem i wpuścił do środka.
- Spoko, ja siebie też się nie spodziewałam.
Zamówił pizzę, pozwolił mi się umyć w całkiem normalnych warunkach, przeprać kilka rzeczy. Zjadłam, pogadałam z nim, pośmialiśmy się. Brakowało mi znajomych twarzy i rozmów z kimś kogo widzę nie pierwszy raz w życiu. Zdegustowaliśmy gram Holandii leżąc pod kołdrą i do czwartej nad ranem oglądaliśmy kreskówki w telewizji. Między drugą, a trzecią zamówiliśmy chińszczyznę, której nigdy nam nie dostarczono. Możliwe, że Stan pomylił moją stopę z słuchawką.
Ja byłam naprawdę zmęczona ostatnimi dniami, a pościel naprawdę miękka i pachnąca. Nic dziwnego, że obudziłam się dopiero na obiad. Stan zrobił naleśniki. Przygotował mi też paczkę na drogę; trochę jedzenia, czyste ubrania. Wcisnął też parę groszy do kieszeni mojej kurtki kiedy nie patrzyłam.
- Moja laska ma narwanego brata, którego zawsze gdzieś ciągnie. Zadzwoniłem do niej rano. On właśnie jest przejazdem, jutro może Cię zabrać.
Zawsze miło spotkać kogo nie widziało się od dłuższego czasu.
Chociaż po kolejnej nocy w tym domu zaczęły mnie nawiedzać naprawdę niesamowicie dziwne rzeczy.




Rozdział czwarty:
Bierzmy od życia to, co się nam należy.

Oh so pretty we're vacant.
(Sex Pistols)

                        Michael od początku wydawał mi się przystojny, w bardzo wyjątkowy sposób. Miał ciemne włosy, trzydniowy zarost, ciemnoniebieskie oczy i niesamowity głos. Jestem przekonana, że gdyby wystąpił w jakimś show, reklamie, czymkolwiek, zostałby zanotowany nagły wzrost omdleń żeńskiej części widowni. Posada w radiu też byłaby kiepskim pomysłem, wyobraźcie sobie te wszystkie kobiety za kierownicą…
Nie zachowywał się jak podrywacz, był miły, skromny, zabawny, raczej cichy, ale dużo opowiadał o swoich podróżach, często się uśmiechał. Kiedy na jego słowa reagowałam ‘Kurczę, brzmi nieźle’, albo ‘Ej, to wymagało odwagi’, wzruszał tylko ramionami.
- Dołożyć Ci do benzyny? – zapytałam, bo naprawdę byłam gotowa oddać mu nawet swój ostatni grosz.
Odmówił bez zastanowienia.
- Moglibyśmy wstąpić do jakiegoś baru po drodze. – zaproponował dodając gazu.
Nie mogłam się nie zgodzić, mój organizm już taki był, że lubił dostawać wszystkiego więcej i więcej, w przypadku jedzenia również.
Próbowałam czytać, ale szło mi opornie. Miałam problem z poskładaniem zdań w logiczną całość, strach pomyśleć co by się stało, gdybym spróbowała z rozdziałem, wiecie ile to zdań?! Mike zwrócił uwagę na moją książkę, wymieniliśmy kilka uwag odnośnie twórczości Stephena Kinga, okazało się, że obydwoje ją lubiliśmy. Było dopiero wczesne popołudnie, więc założyłam okulary przeciwsłoneczne na nos i postanowiłam się zdrzemnąć.
Obudził mnie jakiś gość w radiu oznajmiający, że dochodzi już dwudziesta, a kolejne dwie godziny spędzimy z jego uroczą przyjaciółką Cindy, która zadba o wybór odpowiednich utworów na ten wieczór. Jechaliśmy jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie zatrzymaliśmy się na parkingu przed barem całodobowym, zaraz za wielkim znakiem informującym o zjeździe na Gary. Zamówiliśmy dwa hot dogi i usiedliśmy pod oknem. Mike rozłożył na stole mapę drogową i zaczął planować trasę, którą pojedziemy kolejnego dnia, aby dostać się do Springfield, a ja, przyglądając się jej z boku, zdałam sobie sprawę z tego, że nadal poruszam się niezgodnie w kursem.
- Jutro odstawię Cię do Springfield – obiecał przegryzając każde słowo hot dogiem - później odbiję w kierunku Michigan.
Wtedy już przestałam patrzeć na mapę, więc nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Springfield nie jest tak znowu po drodze do Michigan, zwłaszcza jeśli mówimy tu o wschodnim wybrzeżu jeziora, które było celem Mike’a.
Przesiedzieliśmy w barze sporo czasu rozmawiając, ale do samochodu na pewno wróciliśmy przed dwudziestą drugą, bo zdążyliśmy na kilka ostatnich kawałków z listy stworzonej przez Cindy.
Wypiliśmy trochę taniego wina, które Mike trzymał w schowku pod deską rozdzielczą i kochaliśmy się na tylnych siedzeniach. Tam też, mam nadzieję, zasnęliśmy. Dobrze gdyby nie były to tylko moje przypuszczenia, bo, jak się później okazało, zdolni byliśmy do rzeczy co najmniej nierozsądnych.
Śniadanie zjedliśmy szybkie i byle jakie, po wypiciu kawy ruszyliśmy w stronę Springfield. Kiedy wyjechaliśmy na trasę było cholernie wcześnie, więc postanowiłam jeszcze chwilę się przespać. Przeszkodziła mi niewyobrażalnie wysoka temperatura. W połowie drogi, kiedy próbowałam skupić się na tekście książki telepiącej mi się przed oczami, wysiadła klimatyzacja. Otworzyliśmy okna, ale wtedy zrobiło się jeszcze gorzej, dlatego zostawiliśmy je zamknięte. Przed końcem podróży, wnętrze samochodu było wypełnione tak gęstym dymem, że Mike, krzycząc z szaleńczym śmiechem, kierował niemalże całkowicie na wyczucie. W zębach trzymał oczywiście papierosa.
Z ulgą wytoczyliśmy się na powietrze.
- Co byś powiedziała na to: spędzimy tutaj dzień i noc, a jutro każde z nas pojedzie w swoją stronę.
Odpowiedziałam mu chichotem, próbując przy tym kiwnąć choć raz twierdząco głową.
- Kochana jesteś.
Mieszkając jeszcze w Nowym Yorku, kupiłam sobie firmową czapkę z daszkiem i za każdym razem kiedy ją zakładałam myślałam ‘Skoro przez cały dzień nikt nie podbiegł do mnie i nie ściągnął jej z głowy, to z Nowym Yorkiem jeszcze nie jest aż tak źle’. Pod jedną z wytwornych restauracji w centrum miasta zauważyłam jakąś laskę w eleganckim letnim kapeluszu, który mi się spodobał. Miała wysokie buty, więc bez obaw podbiegłam do niej, zabrałam go i skręciłam w jakąś boczną uliczkę – dowód na to, że Nowy York trzyma się lepiej niż Springfield. Przez cały dzień chodziłam w trampkach, szortach, przybrudzonej, luźnej koszuli i kapeluszu z dużym rondem.
W parku, przy głównej ulicy, namówiliśmy jakieś dziecko żeby kupiło nam dużą watę cukrową. Po jej zjedzeniu, koszmarnie kleiły nam się ręce, a nawet nogi. Poszliśmy na rynek gdzie wpakowaliśmy się do fontanny. Cali mokrzy, znaleźliśmy najbardziej podejrzaną dzielnicę, kupiliśmy sobie po działce kokainy i wybraliśmy najbardziej odpowiadający nam klub. Słońce zaszło, ściemniło się, nocne życie ruszało, klub zapełniały masy najróżniejszych czubków. Wciągnęliśmy kokę w męskiej toalecie, całowaliśmy się, patrzyliśmy sobie w oczy i lataliśmy tysiąc pięćset kilometrów nad ziemią, ale zmutowane krokodyle skaczące przez płonące obręcze w końcu zniknęły i wróciliśmy na salę. Nasze miejsca zajęło pięciu śmiesznie ubranych gości w stylu Aerosmith. Przysiedliśmy się do nich, jednemu wypiłam drinka kiedy odwrócił głowę, ale był zbyt naćpany żeby zauważyć.
- Nie jesteśmy stąd, przyjechaliśmy w odwiedziny do kumpla, ma mieszkanie niedaleko, możecie się tam z nami przespać. – zaoferował jeden z nich zaciągając się papierosem.
- Obydwoje? – zapytał Mike i wybuchliśmy śmiechem, reszta chyba nie zrozumiała żartu, z resztą ciężko byłoby go wytłumaczyć.
Skończyło się tak, że przed drugą w nocy wyszliśmy z klubu w komplecie 5+2. Spacer do domu jakoś się dłużył; najpierw zahaczyliśmy o monopolowy, wynieśliśmy z niego półtora litra najdroższej wódki, za którą, podobno, ktoś zapłacił, później któryś z tamtych gości, na imię miał chyba Steven, zgubił się, a gdy wreszcie go znaleźliśmy, najwyższy z nich wyrzygał się na Mike’a. W zasięgu znalazła się też moja szczęśliwa kurtka, za co skurwysyn dostał prosto w mordę, ale nikt nie zauważył, że złamałam mu nos, więc nadal mieliśmy dach nad głową. Dach okazał się mieć dość mały metraż, tylko dwa pokoje. Nie pamiętam jak się pomieściliśmy, mam tylko nadzieję, że nie urządziliśmy ładującemu sobie w żyłę ćpunowi darmowego pokazu soft porno. Rano nawet nie próbowaliśmy się z nimi pożegnać.
Byliśmy trochę dazed and confused, prawda, ale przysięgam, że nie zapomnieliśmy gdzie stał samochód, on po prostu zniknął! Nie mieliśmy nic poza pustymi portfelami, dziękowałam Bogu, że wysiadając z samochodu przypomniałam sobie porady mamy i pomimo wysokiej temperatury wzięłam kurtkę, na wieczór. Teraz przynajmniej nie zmarznę, na przykład śpiąc na ławce albo pod drzewem.
Usiedliśmy sobie na krawężniku, zegar uliczny wybił siódmą. Ja – owinięta w moją kurtkę, z włosami bardziej rozczochranymi i przetłuszczonymi niż wtedy, kiedy spotkałam Billie, Mike w za luźnej koszuli znalezionej w szafie kogoś-tam. Odpaliłam dwa papierosy, jednego podałam Mike’owi, drugim zaciągnęłam się najmocniej jak umiałam. Jakaś kobieta zatrzymała się przechodząc obok, wykrzyczała coś co brzmiało dla mnie jak ‘blah blah blah kapelusz blah blah blah’, a na koniec dała mi w twarz. Trochę za słabą miała rękę, bo nie poczułam nawet sekundy otrzeźwienia, nie ogarnęłam o co chodziło. Mike chyba tak, bo wstał i poirytowanym tonem warknął na nią coś w stylu ‘blah blah blah kapelusz?!’.
- O co chodziło? – zapytałam kiedy odeszła.
- O kapelusz.
- Jaki kapelusz?
- I tak już go nie ma, słonko. – pogłaskał mnie po głowie i przytulił.
Czułam się jak trochę świeższa wersja Courtney Love. Tylko trochę świeższa, żeby nie było wątpliwości.
            Plan nam się trochę rozlazł, więc zamiast mnie odprowadzać, Mike musiał przedostać się na drugą stronę miasta i złapać stopa, który choć trochę zbliży go do Michigan.
- Ej, Mikey…? – mruknęłam odgarniając włosy z czoła.
Od razu posklejały się na nowo i nie opadły już przez cały dzień.
- Hm?
- Jak się kiedyś jeszcze spotkamy to opowiesz mi o kapeluszu?
- Jasne. – przytulił mnie, pocałował w usta i odszedł krokiem człowieka, który nie był przywiązany w życiu do absolutnie niczego.
Ja, chwiejnym krokiem rasowej ćpunki, dotarłam do bliżej nieokreślonego miejsca i stanęłam praktycznie na szosie, z rękami wbitymi w kieszenie kurtki i wciąż zaspanym wzrokiem. Gdyby pierwszy nadjeżdżający samochód się nie zatrzymał, prawdopodobnie wylądowałabym pod jego kołami.
Niecały rok później, telefon przerwał mi odsłuchiwanie płyty, na którą czekałam bardzo długo. Na wstępie obrzuciłam rozmówcę kilkoma obelgami. W odpowiedzi usłyszałam:
- Więc nie chcesz wiedzieć o co chodziło z kapeluszem?
Gdyby wtedy nie zadzwonił, do dzisiaj bym sobie nie przypomniała.


Rozdział piąty:
Pozory mylą.


You was just a temporary lover, honey, you ain't the first
(Guns N’Roses)

                        Trudno było nie wpaść na to, że przemierzając Amerykę autostopem, prędzej czy później trafię na przedstawicielkę najstarszej profesji świata.
Więc Marion była prostytutką, a konkretniej jedną ze ‘striptizerek’ psującym opinię innym striptizerkom, o nieco mniejszym zakresie usług.
Na pierwszy rzut oka widać było, że to taka kobieta, która wyjątkowo się mężczyzną podoba. Długie, ciemne włosy, mocny makijaż, pełne usta, nienaganna figura i uwydatniające ją ubrania. Z charakteru nie przypominała ostrej, niegrzecznej dziewczyny. Była raczej cicha i skryta, niewiele się odzywała.
- Nie jestem nieśmiała. – zaprzeczyła kiedy zwróciłam uwagę na jej zachowanie – Wszyscy myślą, że jeżeli już zarabia się jak dziwka to jest się dziwką w każdej dziedzinie życia.
- Może. – pokiwałam głową odpalając sobie papierosa.
- Może? – uniosła brwi pytając o moje własne zdanie.
- To jak z pracą, nie? – wzruszyłam ramionami odkładając zapalniczkę na miejsce – Nie powinnam się spodziewać, że spec od dezynsekcji rzuci się na mnie w restauracji ze sprayem przeciw owadom.
Nie był to wyjątkowo trafny, ani szczery przykład, ale rozśmieszył Marion i sprawił, że nasze rozmowy z minuty na minutę stawały się coraz bardziej przyjacielskie.
Wsiadając w Springfield do jej błyszczącego, czarnego volvo czułam niesamowitą odrazę wyobrażając sobie, że kupiła samochód za pieniądze od niewyżytych facetów cuchnących whiskey. Wysiadając miałam już o wiele więcej respektu do starego, dobrego ‘Nie oceniaj książki po okładce’.
- To w ogóle nie miało tak wyglądać… - opowiadała kręcąc głową.
Po raz pierwszy wyjechała do Anglii, w połowie lat siedemdziesiątych z całkiem innym zamiarem.
- Nancy. – rzuciła tylko imię – Kojarzysz?
Przegrzebałam pamięć w poszukiwaniu dziewczyn, które pasowały do ‘kręgu’ mojej towarzyszki. Interesowałam się muzyką, więc kojarzyłam jedną, o jej sprawie było głośno jakiś czas temu.
- Kojarzę. – odpowiedziałam.
- Chciałam być groupie. Spotykałam się przez jakiś czas z Johnnym, tak poznałam Nancy. Biedna dziewczyna. Jedyna z tych naprawdę uroczych i kochanych, ale… Cóż, chciała od życia więcej niż mogła udźwignąć. Beznadziejna sprawa, lubiłam ją. Z czasem zrobiła się nie do zniesienia. – pokręciła głową zrezygnowana – Swoją drogą to trochę przez nią jestem tutaj. Może gdyby wszystko potoczyło się inaczej zostałabym w Anglii i kto wie gdzie wylądowałabym dzisiaj… Johnny był całkiem miłym gościem.
Jeżeli nie przesadzała dzieląc się ze mną wspomnieniami, muszę przyznać, że naprawdę był miłym gościem, niezłym materiałem na książkę.
- To jedyny taki przypadek w całej mojej… karierze. – skrzywiła się trochę – Złe słowo.
Tak czy inaczej, Marion twierdziła, że ich relacje nie opierały się w stu procentach na seksie.
- Nie kupował mi kwiatów, ale często siadaliśmy przy piwie i rozmawialiśmy naprawdę długo.
O wszystkim. Byli bardziej jak najlepsi kumple, bratnie dusze, tylko, że czasem wzbogacali spędzany wspólnie czas o seks. Przesiadywali cały wieczór przeglądając czasopisma, paląc papierosy, popijając procenty, słuchając muzyki, wprowadzając poprawki do tekstów pisanych przez Johnny’ego, a koło trzeciej uprawiali seks na dobranoc, kładli się obok siebie i zasypiali.
- Utrzymywał mnie. Do ręki nie dawał ani grosza, ale nigdy nie byłam głodna, zawsze miałam dach nad głową, dostawałam rzeczy, które mi się podobały… Fajny układ.
Wyjechała po prostu, bo przestało jej się podobać w Anglii, wszystko ją denerwowało. Wylądowała w Nowym Yorku.
- Ameryka to Ameryka, więc wyszło jak wyszło.
W Kansas czekał na nią klient. Odwiedzała go kilka razy w miesiącu, już od ponad roku.
- Może nie brzmi jak powód do dumy, ale dla mnie to naprawdę dużo znaczy. To, że znam tego faceta, wiem dokładnie kim jest, takie pozornie totalnie nieważne rzeczy, które nie robią żadnej różnicy.
- Jeśli mówisz, że robią różnicę to robią różnicę. – przyznałam jej rację.
- Dzięki, że mnie popierasz.
- Zaufam Ci, w końcu z nas dwóch to nie ja jestem dziwką, nie znam się.
To również nie było trafne, ani szczere stwierdzenie, ale Marion znowu się zaśmiała i ostatecznie nie zostawiła mnie zawiniętej w dywan na pustkowiu.
Ten jej cały klient w ogóle nie przypominał ‘klienta’. Miał duży dom, ładnie urządzony, czysty i jasny… Och, tak, zapomniałam wspomnieć – byłam w tym domu, dlatego wiem. ‘Wyglądasz jak szesnastoletnia ćpunka-anorektyczka’ stwierdziła Marion ‘Jemu na pewno nie będzie to przeszkadzało’. Tym sposobem odwiedziłam niejakiego Roberta – wrócił dopiero z pracy, był miły, szczupły, nosił garnitur i walizkę.
- Nie, skąd, nie przeszkadza mi to. – zapewnił na wstępie, a Marion pokiwała głową z miną ‘a nie mówiłam?’.
Wykąpałam się, oni urzędowali w kuchni. Nie dam sobie głowy uciąć co oznaczało to ‘urzędowanie’, ale kiedy wróciłam, na stole stała kolacja. Usiadłam niepewnie na wolnym krześle, nałożyłam sobie co nie co i zaczęłam jeść. Dają to bierz.
- Warto było wpuścić Cię do łazienki, od razu lepiej wyglądasz. - pochwalił mnie Robert z życzliwym uśmiechem.
Marion poszła wziąć prysznic, więc zostaliśmy sami.
- Ja tu nie pracuję. – ostrzegłam żeby, tak na wszelki wypadek, rozwiać jego, chyba nieistniejące, wątpliwości.
- Ja tu nie klient.
- Nie? – uniosłam brwi.
Spuścił wzrok i przygryzł wargi. Przez chwilę się nie odzywaliśmy, on chyba myślał nad czymś ważnym, ja wpychałam w siebie kolejną porcję sałatki greckiej.
- Czy ja mam szansę namówić ją żeby ze mną zamieszkała? – zapytał w połowie drogi widelca do moich ust.
Zatrzymałam się na chwilę, wzruszyłam ramionami, wytłumaczyłam, że dzisiaj zobaczyłam ją pierwszy raz w życiu. Jedzenie znowu zaczęło się zbliżać.
- Ale mi chodziło o to… Wiesz… Ja jej płacę, ale… Chciałbym żeby coś z tego wyszło.
- Co? – mruknęłam z pełnymi ustami.
- Związek kurwa. – wzniósł ręce ku niebu, musiała szybko kojarzyć fakty.
Nie chciałam go dołować, więc przełknęłam co tylko miałam w ustach i udzieliłam się w rozmowie.
- Nie znam jej, ale z tego co mówiła to wcale nie przyjechała do Ameryki żeby zostać prostytutką, a Ty jesteś miły, jak dla mnie, masz szansę. Mogę się tu przespać, czy mnie wyrzucisz?
Machnął ręką, więc noc spędziłam na kanapie, a następnego dnia rano, upchnęłam sobie do kieszeni kurtki kiełbasę z jego lodówki, zgarnęłam z szafki przy drzwiach jakieś drobne i wyszłam jak gdyby nigdy mnie tam nie było.
Nie wiem co się z nimi stało, ale mam nadzieję, że jakoś sobie ułożyli życie, najlepiej razem. Bez tej kiełbasy.
Fajnie było przejść przez miasto w trochę bardziej ogarniętym wydaniu. Kupiłam sobie paczkę Marlboro i poczułam się jakbym ot tak wracała do domu, po nocy spędzonej u koleżanki. Wiedziałam oczywiście, że do domu raczej nie dojdę, ale miałam dobry humor i to się liczyło. Dopóki jakiś facet nie ochlapał mnie wodą wjeżdżając kołem w kałużę. Zaczęłam mu wygrażać i pokazywać bardzo niekulturalne rzeczy jakich damie pokazywać nie wypada, on zatrzymał samochód kawałek dalej. Dobrze, że wtedy popsuł mi ten świetny nastrój, bo przyszły takie czasy, kiedy miałam ochotę popełnić harakiri na Venice Beach. Gdybym nie on, pewnie wcieliłabym plan w życie. Źle to zabrzmiało, wcielanie śmierci w życie i te sprawy… W każdym razie zrealizowałabym swoje zamiary.
Ale był jeszcze Frank.



Rozdział szósty:
Moje życie – całe szczęście i wszystkie kłamstwa.

Gonna love this life.
(Crowded House)

                        Czarny rozklekotany chevrolet nie wyglądał na wóz godny jednego z największych producentów muzycznych ostatnich lat, ale właśnie w takim wraku zastałam Franka pędzącego z prędkością, której prawdopodobnie nie powinien wyciągać.
Miał długą brodę, lubił niebieskie Camele, nosił Ray-Bany w czerwonych oprawkach, pomimo temperatury nie zdejmował skórzanego płaszcza. Chłodny nawiew podkręcał do granic możliwości, z zadowalającym efektem, bo imitacja klimatyzacji była jedyną działającą bez zarzutów częścią samochodu.
- Mogę Cię podwieźć do Denver, dalej chyba opłaca nam się rozdzielić. – mruknął wystukując nogą rytm Whole Lotta Love na pedale gazu, a ja, chyba pierwszy raz w życiu, zaczęłam modlić się żeby to nieziemskie solo nigdy nie powstało.
W obliczu śmierci robimy różne rzeczy, ja, widząc szalejącą stopę Franka, byłabym w stanie poderżnąć gardło Page’owi. Na szczęście nie było go pod ręką.
Zgodziłam się na rozwiązanie zaproponowane przez Franka, z resztą nie chciałam sprzeciwiać się gościowi, w którego rękach, a raczej nogach, leżało moje życie. Poza tym było to całkiem sprytne i z sensem, bo ja nie zamierzałam zabawić w Denver zbyt długo, w przeciwieństwie do niego, miał tu do załatwienia dość ciężką sprawę.
Kiedy mi o tym opowiadał, słuchałam niezbyt uważnie, bo przez cały czas nie mogłam dojść (śmiejcie się, śmiejcie) do tego, kogo mi Frank przypomina. To było coś jak ‘Dam sobie głowę uciąć, widziałam go już gdzieś i to nie w gazecie z podpisem „Właściciel wytwórni blah blah blah”’. W końcu przerwałam mu w połowie jakiegoś ważnego zdania.
- Hej, Ty wyglądasz jak klon gości z ZZ Top! – zabłysnęłam.
- Dzięki! – ucieszył się jak dziecko – Uwielbiam kiedy ludzie mi to mówią!
- A teraz mógłbyś powtórzyć wszystko od początku?
- Taa, nie ma sprawy, jestem przyzwyczajona do pracy z takimi ludźmi.
- Jakimi?
- Takimi, którzy mnie nie słuchają…
- Wybacz, ale tak mnie to męczyło, że nie mogłam skupić się na niczym innym.
Streszczę przepychankę słowną, którą przeprowadziliśmy do ‘- Głupia jesteś./ - Nie, bo Ty.’, to całe kolejne pół godziny w pigułce.
Na koniec Frank powiedział ‘Wiesz, lubię Cię’, a potem opowiedział mi wszystko od początku, co drugie słowo wtrącając jakiś wyraz, zaczerpnięty z mowy pięknej oczywiście, który miał mi udowodnić, że ogarnianie całej wytwórni i wszystkich swoich podopiecznych to nie takie proste i przyjemne zadanie. Zwłaszcza kiedy podopieczni coś zbroją.
- Chłopak ma taki zwyczaj, że jak już coś spieprzy i tama puści to wpada w depresje, wyjeżdża, zaszywa się w hotelu z toną prochów i nie wiesz czy jeszcze żyje czy już nie, bo nie odzywa się do nikogo.
Stary kumpel dał Frankowi cynk, widział delikwenta w Denver, podejrzewał nawet, że wie gdzie pomieszkuje, więc Frank, jak miłosierny ojciec, ruszył na poszukiwanie swoje syna marnotrawnego, żeby uratować mu życie i przyjąć przeprosiny. Kłopot był w tym, że syn marnotrawny jeszcze nie miał zamiaru się nawracać.
- To nie chodzi nawet o pieniądze, o to, że powinni nagrywać kolejną płytę. Może nie wszyscy tak mają, ale… Wiesz, mnie naprawdę obchodzą Ci ludzie, którymi się zajmuję.
- Widzę. – przyznałam, bo, z której strony by na to nie spojrzeć, właśnie byłam świadkiem jednego z aktów troski.
Ale Frank kochał to co robił i nie miał zamiaru niczego zmieniać.
- Bywają zagubieni, ale obcowanie z młodymi, tak utalentowanymi ludźmi bez przerostu ego to najlepsza rzecz jaka mnie w życiu spotkała. – mówił zafascynowany – Siedzi sobie taki jeden na kanapie, brzdąka coś od niechcenia na gitarze, a ja patrzę na niego i chociaż zachowuję się normalnie, w głębi duszy myślę ‘Kurczę, stary, ten gość będzie objawieniem na miarę Jimmy’ego Page’a’.
Słysząc nazwisko gitarzysty, pokiwałam gorliwie głową.
- Taak, dobrze, że mamy takich ludzi jak Jimmy Page na świecie, że jeszcze żyją… - wzruszyłam ramionami z niewinną miną – I nikt ich przypadkiem nie zabił.
Frank przytaknął.
Do takich ludzi pewnie też był przyzwyczajony.
- …oni mogą sobie mówić co tylko chcą, ale przed tym nie uciekną. W dzisiejszych czasach muzyka ma ogromny wpływ na ludzi. Za muzykami ludzie pójdą wszędzie, politycy nawet nie zdają sobie sprawy z tego jaką gwiazdy rocka mają nad nimi przewagę.
Nie wiedziałam kogo tyczył się początek tego zdania, ale wnioskowałam, że dziewięćdziesięciu procent wpływowych ludzi.
- W sumie to racja. Chciałabym tak.
- Jak kiedyś Cię najdzie to odezwij się, służę pomocą.
Tym sposobem, Frank dał mi swoją wizytówkę, którą upchnęłam głęboko w kieszeni. Żeby ją tam umieścić, musiałam wyciągnąć kiełbasę. Nie chcecie znać obłędu jaki pojawił się w oczach Franka na jej widok.
Przez resztę drogi jedliśmy kiełbasę. Jako przesłuchanie, tak w między czasie, darłam się do Sex Pistols i Funakdelic, też tańczyłam, ale średnio pozwalała mi przestrzeń. Na koniec odśpiewałam pełną wersję Good Thoughts, Bad Thoughts grając na grzebieniu.
- Niezła jesteś. Naprawdę zadzwoń.
Frank odebrał sobie przyjemność obcowania z kolejnym ‘młodym, utalentowanym człowiekiem bez przerostu ego’ – podbudował moje ego zanim zaczęliśmy współpracować. Dowartościowana, z perspektywami na przyszłość, zostałam w centrum Denver. I znowu nie miałam pojęcia dokąd pójść.
Rozdział siódmy:
Akwizytor, diler, co za różnica?

God bless us everyone, we are broken people living under loaded gun.
(Linkin Park)

                        Po ostatnich kilku godzinach jazdy, wylądowałam w Denver gdzie aż roiło się od autostopowiczów i trampów, którzy zmierzali, może nie wszyscy do Los Angeles, ale zdecydowanie w większości, na wschodnie wybrzeże. Złapanie jakiegokolwiek samochodu przy głównej wylotowej z miasta wprost graniczyło z cudem, nawet dla mnie było to oczywiste, chociaż doświadczenie miałam nikłe. Wygrzebałam z głębi kieszeni jeansów kilka drobniaków z zamiarem spędzenia nadchodzącej nocy w mieście. Było ich trochę mniej niż się spodziewałam, więc jedna noc zmieniła się w dwie przepracowane na zmywaku i przespane na dworcu. Może nie był to weekend oznaczony pięcioma gwiazdkami, ale poprawiłam nim chociaż odrobinę swoje fundusze, dzięki czemu pozwoliłam sobie na spędzenie kolejnej nocy w Denver, tym razem pod szyldem najtańszego motelu jaki udało mi się znaleźć. Na dworcu kupiłam paczkę Cameli. Przespacerowałam całe miasto wypalając kolejne papierosy i ciesząc się, że jeszcze nie muszę się martwić o transport.
Chyba jest taki stereotyp, pewne przekonanie o tym, że jeśli ktoś mieszka w Ameryce to zna wszystkie stany na wylot i najprawdopodobniej każdy odwiedził milion razy. Gówno prawda. Założę się, że mieszkając w jednym z najbardziej znanych miast, to jest w Nowym Yorku, wiedziałam o Teksasie, albo Montanie mniej niż niejeden europejczyk. Moja baza danych milczała też na temat Kolorado, więc idąc sobie ulicami, których nazw nie słyszałam nigdy w życiu, chłonęłam coś co było mi całkowicie nieznane. Po dotarciu z Nowego Yorku do Los Angeles odkryłam, że jest kilka takich miejsc, które mają swój niesamowity, taki naprawdę niesamowity klimat, niemożliwy do podrobienia. Denver to bez cienia wątpliwości jedno z tych miejsc. Wiecie, nie byłam nigdy wyjątkowo dojrzała, więc czułam się trochę jak mała dziewczynka, która zamachnęła się na coś, czego nie może dosięgnąć. Ci wszyscy ludzie, liczenie pieniędzy, planowanie z mapą… Rockmani, którzy pokonali podobną trasę w pogoni za karierą mogą sobie gadać, że po prostu wsiedli w coś tam, schlali się i obudzili w Los Angeles. Gówno prawda po raz drugi. Oczywiście, dla mnie ta podróż ma wymiar osobisty, staram się poznać i zrozumieć siebie, przy tym dobrze bawić, nie tylko przeskoczyć z jednego punktu mapy do drugiego, ale wiedzcie, że bez względu na beztroskę jaką ktoś się może odznaczać, potrzebna jest tu niesamowita odpowiedzialność. Odpowiedzialność to duże słowo i, kiedy mieszkasz z rodzicami, którzy ciągle Ci je powtarzają, niepotrzebne. Zaczyna się je rozumieć dopiero o czwartej rano zeskakując z ciężarówki transportującej siano i przypominając sobie, że wypada się czegoś napić, bo niedługo zacznie Ci grozić odwodnienie. Wtedy odpowiedzialność staje się całkiem naturalna.
Idąc ulicami Denver czułam to, co towarzyszyło mojej odpowiedzialności; byłam niezależna. Nic mnie nie ograniczało. Mogłam teraz zrobić dokładnie wszystko i tylko moim wyborem było to na co faktycznie się zdecyduję. Musiałam ponieść konsekwencje wszystkich czynów, toteż wybierałam mądrze. Do rana miałam chłonąć cudowne fluidy unoszące się w powietrzu Denver, później zadbać o przejazd dalej.
Mówiąc o fluidach, mam tu na myśli, możliwe, że pozorną, ale naprawdę niesamowitą beztroskę. W Denver było to, co sprawiało, że każdy przed czymś uciekający, zmierzający do szczęścia wędrowiec, znowu miał dwanaście lat, mieszkał z rodzicami i wymknął się o zmroku, aby zaczerpnąć wolności, a kolejnego dnia wstać i wybrać się z uśmiechem grzecznego dziecka na ustach do szkoły. Tutaj nie było zmartwień. Każdy miał ten sam problem, więc po co było o nim rozmawiać. Tutaj znowu stawaliśmy się beztroscy, a odpowiedzialność była dla nas zbyt dużym i obcym słowem. Idąc ulicami Denver właśnie tak się czułam. Po dwóch dniach zbierania pieniędzy na życie mogłam spokojnie podziwiać pędzące samochody, przechodniów i kolorowe światła.
Zawsze lubiłam obserwować ludzi, więc kupiłam sobie półlitrową butelkę piwa Purple Haze w pobliskim sklepie monopolowym i skręciłam w boczną uliczkę. Usadowiłam się wygodnie na krawężniku, skórzaną kurtkę zarzuciłam na ramiona, zapaliłam kolejnego papierosa. Wybrałam dobrze, za rogiem był niewielki klub, z którego muzykę było słychać nawet tutaj, a była to muzyka całkiem przyjemna dla ucha. Wyjęłam z kieszeni zdezelowany otwieracz kupiony na ostatnich wakacjach na Florydzie, korek puścił całkiem łatwo. Dawno nie miałam w ustach Purple Haze, i wiecie, nigdy nie smakowało tak dobrze jak wtedy w Denver. Zdawało mi się, że czuję fiolet wpisany w etykietę przyklejoną na butelce.
W połowie trzeciego utworu, kawałka Lovin’ Spoonful, który wyjątkowo przypadł mi do gustu, dobre pięć lat temu, kiedy to spędziłam całe lato w mieście, czarny, obdrapany mustang zatrzymał się dokładnie przede mną.
- Wsiadaj! – krzyknął ktoś ze środka.
Nie wiedziałam o co chodzi, ale jak już wspomniałam, byłam dość naiwna, dlatego słysząc, że ktoś zaprasza mnie do swojego auta pomyślałam ‘Hej, ten gość ma samochód, a ja potrzebuję samochodu, więc czemu nie?’. Wsiadłam.
- Dobra, co sprzedajesz? – ruszył powoli w głąb sieci uliczek, aby następnie wyjechać na przedmieścia Denver.
- A wyglądam jak akwizytor? – prychnęłam zakładając nogę na nogę i strzepując popiół za okno.
- Szczotek to byś nie mogła sprzedawać, ale prochy jak najbardziej. – wzruszył ramionami.
Wtedy pojęłam, że sytuacja najbezpieczniejsza nie jest, bo prawdopodobnie siedzę w samochodzie z ćpunem, który pozwolił mi wejść do środka tylko dlatego, że najwyraźniej bardzo potrzebuje narkotyków, a ja, nie wiedzieć czemu, mogłam w jego mniemaniu je sprzedawać.
Cóż, byłam naiwna i wcale nie uznałam, że lepiej wysiadać i opuścić samochód, dla własnego bezpieczeństwa. Pomyślałam ‘Hej, co z tego, że chce ode mnie prochów, przecież nadal potrzebuję samochodu, a on nadal go ma. Stara, coś wymyślisz, bez stresu’.
- To jak? – zapytał.
- Z czym?
Całkiem możliwe, że miałam niezły talent do sprawiania wrażania kompletnej idiotki, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
- Z prochami. – odpowiedział nerwowo wystukując jakiś rytm na desce rozdzielczej.
- Ach, z tym… - pokiwałam głową w zadumie.
- No to jak?
- Słuchaj, jest pewien problem… - zaczęłam tonem dziewczyny, która właśnie chce rzucić bardzo miłego chłopaka.
- Kasa się nie liczy, naprawdę, zapłacę ile chcesz…
- Bardzo bym chciała, może nawet bym nie wyłudziła od Ciebie wyjątkowo dużo, ale…. Ja nie sprzedaję narkotyków. – przygryzłam wargi czekając aż mnie uderzy, albo zastrzeli, ale przyrzekłam sobie, że stąd nie wysiądę.
Zaskoczył mnie. Zjechał na pobocze, uderzył głową o kierownicę, zaczął płakać i opowiadać mi o tym jakie życie jest beznadziejne. Był muzykiem, dość znanym, faktycznie, kojarzyłam skądś jego twarz, możliwe nawet, że bym go od razu poznała, gdyby nie wyglądał jak trup. Jeździł od dwóch godzin po mieście i próbował kupić chociaż jedną działkę, był na głodzie, cholernie daleko od domu, nie odzywał się do nikogo.
- Kolejny raz spieprzyłem, wszystko co mam. – wyjąkał skruszony – Jakby tego było mało, diler, którego sobie wypatrzyłem, nawet nie sprzedaje narkotyków… Boże za co?! – wzniósł ręce do nieba i wybuchł jeszcze bardziej rozpaczliwym płaczem niż wcześniej.
Zrobiło mi się go żal, naprawdę. Nie woził się jakoś strasznie, nie powiedział ‘Ach, jestem taki sławny, przez to wpadłem w nałóg!’. Opowiedział mi o tym jak mu cholernie przykro, bo wie, że nawalił, że skrzywdził swoich przyjaciół, a pomimo tego nie może przestać, bla bla bla… Dobra, przyznaję, trochę mnie to nudziło, ale widziałam, że jest nieszczęśliwy i było mi go szkoda, więc zaproponowałam, że jeżeli tylko da pieniądze, wyjdę, skombinuję mu jakąś działkę i spotkamy się w tym miejscu za pół godziny. Musiało być z nim naprawdę źle, bo zgodził się i odstąpił mi cały swój portfel. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że lepiej jeżeli ja poszukam dilera i załatwię tę sprawę. Nie opłacało się kraść jego pieniędzy. Bardziej potrzebowałam samochodu, a liczyłam na jego wdzięczność kiedy już się naćpa i będzie szczęśliwy. Dlatego też ruszyłam w obce miasto z portfelem wokalisty jednego z najpopularniejszych amerykańskich kapel i paczką Cameli w kieszeni, w poszukiwaniu narkotyków. Nic więcej nie miałam – plecaka nie wzięłam, nawet swoje piwo zostawiłam mu na pocieszenie. Modliłam się tylko, żeby nie rozwalił nim sobie głowy. Albo żeby nie zwiał z moimi rzeczami. Chociaż jego portfel z pewnością był dużo bardziej wartościowy niż piwo i… i to koniec.
Czekał na mnie w tym samym miejscu, już nie płakał, przysypiał słuchając Jimiego Hendrixa z moją pustą butelką w dłoni. Zerwał się od razu kiedy weszłam do środka.
- Nie okradłam Cię. – oznajmiłam dumna ze swojego osiągnięcia.
Całą noc przesiedzieliśmy na podłodze w jego pokoju hotelowym na obrzeżach Denver słuchając płyt Led Zeppelin. Rozmawialiśmy, on ćpał, a ja wypiłam całą zgrzewkę Purple Haze, którą kupił mi w ramach zadośćuczynienia.
- Więc jedziesz do Los Angeles? – zapytał o trzeciej nad ranem kiedy nuciłam Dazed and Confused.
Przytaknęłam.
- Jeszcze nie jestem gotowy żeby tam wracać. – mruknął – Zawiozę Cię do Albuquerque. Poradzisz sobie dalej sama, stamtąd już blisko.
Tym sposobem zawiózł mnie do miejsca o najgłupszej nazwie jakąkolwiek w życiu słyszałam. W przydrożnym barze zjadłam porządny obiad. Wykąpałam się w wynajętym przez niego apartamencie, przepakowałam swoje rzeczy. Na drogę dostałam paczkę papierosów.
- Trzymaj się. – poklepał mnie po ramieniu widząc zjeżdżające na pobocze auto.
- Ty też. – życzyłam mu – I wracaj do żywych.
- Wrócę.
Nie wrócił.
W zaciszu hotelu Albuquerque nagrał ostatnią, akustyczną płytę, a raczej kasetę, bo miał przy sobie tylko dyktafon. Każda z piętnastu piosenek była pożegnaniem skierowanym do innej osoby. Dzięki czternastej, dowiedziałam się, że to on był zgubą Franka.
Piętnasta była dla mnie, zawierała dedykację, która szła jakoś w stylu ‘… gdybym wtedy trafił na rasowego dilera, pewnie wylądowałbym bez niczego na bruku, ale trafiłem na dziewczynę z butelką Purple Haze, która uważała, że Albuquerque to najgłupsza nazwa świata, miałaś rację Jaimie…’. Przez tekst poczułam się niezręcznie, bo mówił o tym, że gdyby nie ja, pewnie znalazłby go ktoś na tym bruku, wysłał na odwyk i znowu musiałby przechodzić przez te męki, ale dzięki mnie, może się zabić i umrzeć tak jak chce. Na końcu zamieścił krótkie wyjaśnienie. Brzmiało mniej więcej tak ‘Dobra, jak pierwszy raz Cię spotkałem to od razu poczułaś się niezręcznie – najpierw musiałaś się tłumaczyć z tego, że nie sprzedajesz narkotyków, potem musiałaś słuchać moich narzekań. Teraz Cię dobiłem, ale tak na serio to dzięki, mogłem się komuś wyżalić i, tak na koniec, zrobić coś dobrego…’ i dalej w ten deseń, a na koniec szaleńczy wybuch śmiechu. Na grobie, zgodnie z jego ostatnią wolą, przy dacie urodzenia i śmierci napisano ‘… zmarł w Albuquerque – miejscu o najgłupszej nazwie świata’.
A ja do dzisiaj nie mogę sobie przypomnieć nazwy tego cholernego zespołu.


Rozdział ósmy:
Co kryje środek?

I wanna know more than your brain.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Chciałam jak najszybciej wydostać się z Albuquerque, a Ian był idealnym rozwiązaniem tej sytuacji. Miał sportowe volvo i widocznie mu się spieszyło, bo w pełni wykorzystywał jego możliwości. Zachowywał się jak zwykły, rozpieszczony gówniarz. Jechał z Oklahomy do Phoenix, spędzić weekend z przyjacielem i kartą kredytową rodziców. Z wyglądu nieco przypominał młodego Micka Jaggera. Okna były otwarte, a przy takiej prędkości efekt jest oszałamiający, wiatr w twarz, prawie jak kabriolet, aż zrobiło mi się chłodno. Pomimo tego, Ian podjął się przekrzyczenia warkotu silnika i wszelkich innych hałasów, aby opowiedzieć mi kilka naprawdę niesamowitych historii, które aż kipiały prawdziwością. Szczerze, jestem przekonana, że nawet Mick Jagger nie byłby w stanie temu wszystkiemu podołać.
- …więc wracamy z imprezy, nocnym autobusem, usiedliśmy za kierowcą i jak jest ta szyba dzieląca go od pasażerów, to zaczęliśmy w nią walić. Nagle podleciała do nas grupka gości, tacy w kapturach, napakowani i chcieli nas pobić, a my... – i tak dalej.
Nie żeby mi nie zaimponował, ale siedziałam przytakując mu i ziewając. Musiałam być zmęczona, bo w końcu zasnęłam.
Nie wiem czy Ian zauważył czy nie, wiem, że kiedy się obudziłam mówił dalej. Postanowiłam się pogodzić z tym, że patrząc na jego ciągle ruszające się usta nie rozumiałam słów. Odpaliłam sobie papierosa i pokiwałam głową aby chociaż sprawiać wrażenie zainteresowanej. Był cholernie nudny, ale coś miał w oczach, coś co sprawiało, że tylko w taki sposób mógł pozostać w swojej roli. Jednocześnie byłam skłonna się założyć, że wracając do domu nieraz płakał odreagowując w ten sposób jedno złe słowo wypowiedziane pod jego adresem, na które w pierwszej chwili odpowiadał jakąś ciętą ripostą i wrednym śmiechem. Kreował siebie na narcyza, imprezowicza, podrywacza, ulubieńca kobiet. Ciężko było mi rozpoznać, która z tych twarzy najlepiej odzwierciedlała jego prawdziwą osobowość. Wydaje mi się, że żadna.
- Masz małe cycki – mówił łudząc się, że przywiązuję wagę do jego opinii, zaraz podniosę zdesperowana bluzkę i zapytam przerażona ‘Naprawdę są małe?!’ – Ale nie są takie znowu złe. Idealnie do ręki.
- Yhym… - mruczałam pod nosem leniwie i odpalałam jeszcze jednego papierosa żeby to przetrwać.
Do pewnego momentu był nawet znośny. Wiecie, na krótki dystans, taka znajomość mogła ułożyć się całkiem przyjemnie. Ianowi się zdawało, że te wszystkie ‘fascynujące’ historie usytuują go nad kobietami, że laski będą padały mu do stóp. W rzeczywistości, można go było potraktować jak męską dziwkę. Podrywa Cię w najtańszy sposób, chwali swoimi beznadziejnymi zasługami, spędza z Tobą noc, a potem odchodzi bez słowa. Tylko, że Ian wychodząc bez słowa myślał ‘Ale ją zerżnąłem, nieźle było, pewnie się popłacze jak zauważy, że wyszedłem zanim wstała!’. Dziewczyna z kolei nie posiadała się z radości, że kłopotliwy gość już sobie poszedł. Wytrzymałam całkiem długo, ale miarka się przebrała, nie jestem wyjątkowo cierpliwa. Wysiadłam z samochodu kiedy wszedł na stację benzynową i odeszłam ‘bez słowa’. Ciekawe co sobie pomyślał jak zauważył. 
Popatrzyłam z żalem na grosze wysupłane z dna kieszeni. ‘Cóż, to niezbędne’ stwierdziłam wyobrażając sobie kolejne trzy godziny spędzone z Ianem. Wsiadłam w autobus, na który cudem mi starczyło. Zawiózł mnie do Pheonix – bez opowiadania niestworzonych historii – i kiedy dotarłam na miejsce, odetchnęłam głęboko i stwierdziłam, że to była dobra decyzja.


Rozdział dziewiąty:
Wciąż dalej i dalej.

Throw me to the sky, because I know I'm coming back
(Red Hot Chili Peppers)

                        W Phoenix miałam nadzieję spotkać kogoś kto zawiezie mnie prosto do celu i, przynajmniej tym razem, nie zawiodłam się. Zjadłam tosty z serem i szynką w barze usytuowanym już za miastem, dokąd podrzucił mnie jakiś chłopak na skuterze. Nie miałam okazji z nim porozmawiać, po prostu chciałam gdzieś tanio zjeść, a on akurat jechał do domu, do jakiegoś pobliskiego miasteczka. Wypiłam kawę i rozłożyłam przed sobą zniszczony blok, który dostałam od Malcolma na początku mojej podróży, a teraz, wreszcie mogłam zamieścić na nim nazwę ‘Los Angeles’. Poprawiłam napis kilka razy, co nie było proste biorąc pod uwagę możliwości mojego markera. Wreszcie wstałam, ruszyłam do wyjścia.
- Los Angeles? – usłyszałam głos dochodzący ze stolika obok.
- No… tak. – wzruszyłam ramionami i odwróciłam się do osoby, która mnie zaczepiła.
Dziewczyna, młoda, długie blond włosy, okulary przeciwsłoneczne. Zaproponowała żebym z nią pojechała, a widząc moje zaskoczenie taką propozycją, dodała, że nie lubi samotności. Zgodziłam się, jak zwykle, nie widząc żadnych przeciwwskazań.
Jeździła trochę podniszczonym, granatowym citroenem, paliła francuskie papierosy, a przeklinała tylko okazjonalnie.
- Nigdy nie próbowałam być wyjątkowo dziewczęca, ale ostatnio doszłam do wniosku, że w niektórych przypadkach to po prostu kurwa nie wypada. – mówiła pochylając się nad kierownicą i wyprzedzając kolejne samochody.
- …a  czasami jest to niezbędne. – dodawałam pod nosem przeglądając jej kasety, miała całkiem sporą i naprawdę dobrą kolekcję, aż nie mogłam się na nic zdecydować, więc przez pierwsze pół godziny słuchałyśmy po prostu radia.
Jej znajomość muzyki mnie dobijała, każdy utwór otaczała komentarzem: ‘a słyszałaś to?’, ‘ci goście są naprawdę nieźli’, ‘ten kawałek cholernie mi się podoba’ czy innym ‘mówię Ci, za kilka lat będą najbardziej znanym zespołem świata’. Zazwyczaj miała rację, albo jej opinia po prostu pokrywała się z moją, tylko, co uświadomiłam sobie podczas tej podróży, byłam trochę w tyle. Nie znałam nawet najwyższych pozycji w swoich ulubionych rankingach. Na szczęście napotkałam na osobę, która pomogła mi nadgonić nowości. Przez pierwsze pół godziny, jak już mówiłam, potem zaczęłyśmy słuchać jej kaset i dzielić się swoimi, niezależnymi od list przebojów, gustami.
- To tylko demo, znajomy mi podrzucił – rzucała znowu zmieniając kasetę w odtwarzaczu – Powoli nagrywają pierwszy album, ale już grają na żywo. Wiesz, chcę ich zobaczyć, czegoś takiego w życiu jeszcze nie słyszałam, no proszę Cię, to są moi ludzie, wreszcie ktoś zwrócił uwagę na biedne kojoty!
W ogóle z Maggie bardzo się zżyłam już na początku. Trochę ciężko było przebrnąć przez pierwsze dziesięć minut, ale w końcu obydwie się otworzyłyśmy i od razu poczułam z nią niesamowitą więź. Kiedy panowała między nami cisza, ona zaczynała mówić, a mówiła w taki sposób, że aż chciałam jej słuchać i słuchać. Chociaż nawet słuchała niesamowicie, mówiąc, miałam wrażenie, że mogę wyrzucić z siebie absolutnie wszystko. Nie wiem czemu, po prostu otaczało ją coś, co mi wyjątkowo odpowiadało.
Możliwe, że była to szczerość, bo opowiedziała mi o sobie naprawdę dużo.
Nie była stąd, to znaczy nawet nie z Ameryki, z resztą nie musiała o tym mówić, wystarczyło, że po prostu mówiła, zdradzał ją ten uroczy, europejski akcent. Była niewiele starsza ode mnie, a przebyła już naprawdę długą drogę. Po osiemnastych urodzinach wyjechała, tułała się po Stanach już od prawie rok i, jak mówiła, ciągle coś jej nie pasowało. Miała koncie całkiem sporo osiągnięć jeżeli chodzi o szeroko pojętą sztukę, była inteligentna i zaskakująco wykształcona jak na swój wiek.
- …i nadal czuję, że coś tu nie gra. – tłumaczyła.
Co chwila się uśmiechała, machała ręką aby podkreślić, że to całe narzekanie nie ma znaczenia, że jest szczęśliwa, ale wszystko temu zaprzeczało. Uważała, że siedzi w niej dziwna potrzeba dążenia do perfekcji i sięgania szczytów.
- Chciałam, i nadal chcę, więcej i więcej, ale nie miałam wtedy poczucia, że to ‘więcej’ mogę znaleźć gdziekolwiek w pobliżu.
Tym sposobem ruszyła przed siebie i trafiła tu gdzie jest teraz. Nie była pewna przyczyny tego wszystkiego, przyznała, że stara się to z siebie wyprzeć, ale w głębi serca obarcza sporą częścią winy swoją matkę.
- Tata zawsze był moim ideałem. Wstyd się przyznać, ale myślałam, że gdyby się rozwiedli, mogłabym z nim spokojnie zamieszkać… Mama zachowywała się jakby była zazdrosna o nasze relacje, czy coś… Nie wiem. – wzdychała pod nosem i urywała na chwilę rzucając kilka uwag dotyczących muzyki, albo nowej książki Stephena Kinga.
- Wiesz, rodzice są od tego żeby pochwalić każde bazgroły narysowane przez dziecko i pogratulować mu talentu. – podsumowała ostatecznie skręcając w stronę zajazdu przy wjeździe do Brawley - Chyba nie czułam się doceniona jako dziecko, więc teraz ciągle szukam tego poczucia, że jestem wystarczająco dobra.
Do tematu już nie wróciłyśmy.
Pomimo tego, przyznawała, że życie dało jej naprawdę dużo.
- Zaskakujące ile radości mogą Ci przynieść chociażby cztery minuty… - mówiła zafascynowana z tym swoim niesamowitym uśmiechem – Może nie wszystko mi się udaje, może ciągle czegoś próbuję i szukam, ale wiem jak smakuje szczęście i wiem, że nie każdy miał okazję doświadczyć go chociaż na tak krótką chwilę jak ja.
Spędziłyśmy noc w motelu pod Brawley, kolejnego dnia miałyśmy wjechać do Los Angeles.
- Wiem, że moje wypowiedzi są trochę rozchwiane, motam się w zeznaniach. Cóż, jestem trochę niezrównoważona, tyle. Jeśli Ci to nie przeszkadza, prześpimy się w Brawley.
Nie przeszkadzało mi. Zjadłyśmy kolację w restauracji na parterze zajazdu, dla dobrego snu wypiłyśmy kilka piw. Rozmawiałyśmy do późna oglądając jakiś tani horror z telewizji kablowej. Rano wypaliłyśmy kilka papierosów przy kawie i ruszyłyśmy w drogę.
Zaparkowała pod domem jednego ze swoich znajomych, po czym odprowadziła mnie na Venice Beach.
- Kwintesencja Ameryki. – oznajmiła z uśmiechem – To wiesz, życzę Ci żebyś tutaj znalazła siebie, bo chyba po to przyjechałaś.
- Dzięki, ja Ci życzę szczęścia. – odwzajemniłam uśmiech.
Zasługiwała na szczęście i w końcu je dostała. Prawie trzydzieści lat później usłyszałam od kogoś, że ze swojej niekończącej się podróży wróciła nosząc uśmiech.
Nadal jak w ’80.




Część trzecia

Dokąd teraz?

Night is falling, you have come to journey's end.
(Annie Lennox)


Rozdział pierwszy:
Jak wysoki jest ten szczyt?

Remind me if you will exactly what we're fighting for?
(Red Hot Chili Peppers)

                        Venice Beach było świadkiem jednego z największych załamań nerwowych mojego życia. Maggie odeszła, a ja… Ja nie miałam dokąd. Usiadłam na krawężniku i zapaliłam kolejnego papierosa z tych na właśnie-taką-okazję. Był wieczór, z klubów ryczała już muzyka, gdzieś w tym całym hałasie chowało się I Can’t Get No Satisfaction. ‘Może w tym tkwi problem’ pomyślałam. Może właśnie o to chodzi, że zawsze wszystkiego chcę więcej i więcej, a tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia gdzie kończy się ta pogoń za marzeniami. Albo wiem doskonale, że wcale się nie kończy, nie ma wykrystalizowanego celu, ani najmniejszego sensu. Działałam pod wpływem impulsu, zdawało mi się, że na tym polega tworzenie własnej historii, a może powinnam usiąść i choć raz zastanowić się nad tym co robię. Wtedy na pewno nie wylądowałabym jakieś cztery tysiące kilometrów od domu, bez pieniędzy, jedzenia… czegokolwiek. Nie miałam nic, tylko tę cholerną paczkę papierosów w kieszeni skórzanej kurtki. Nie znałam tu nikogo, nie miałam zarysu jakiegokolwiek planu, nigdy nie zastanowiłam się nad tym co zrobię kiedy już znajdę się na drugim końcu Ameryki, miałam nadzieję, że będzie to naturalne. Sądziłam, że różnię się od tych wszystkich dziewczyn, które mówią ‘Skończyłam szkołę, świecie nadchodzę!’, zaczynają pracę w tanim barze i spędzają tam resztę życia, ale siedząc u celu swojej wielkiej wyprawy, zaczynałam w to wątpić. One były przynajmniej o tyle do przodu, że zarabiały pieniądze.
Wybuchłam płaczem i zapaliłam kolejnego papierosa.
Już dawno odcięłam sobie drogę ucieczki; nie potrafiłabym wrócić ot tak do rodziców, z resztą psychicznie chyba nie byłam w stanie nawet dotrzeć do Nowego Yorku.
Szukałam siebie, a co znalazłam?
Właśnie.
- Coś Ty kurwa zrobiła? – jęknęłam do siebie pod nosem i oparłam brodę na kolanach.
Dookoła mnie krążyła masa ludzi. Jedni jechali rowerami, inni motorami, inni na deskorolkach, jeszcze inni prowadzili się nawzajem chwiejnym krokiem. Goście w garniturach, którzy nie wiadomo jaki interes mogli mieć w takim miejscu, plażowicze, letnicy, studenci świętujący wolność, roześmiane i zalane w trupa punki, odstrzeleni od rzeczywistości Goci, rockmani i ich laski… Skądś musieli się tu wszyscy wziąć, prawda? Nie wiem skąd, ale musieli. I czy to możliwe, że wszyscy wiedzieli dlaczego tu są? Czy możliwe, że wszyscy wiedzą dokąd zmierzają?
Do moich uszu dobiegł dźwięk gitary. Znałam melodię, ale nie mogłam jej rozpoznać. Dopóki nie usłyszałam słów.
- Going To California… - szepnęłam i pociągnęłam nosem.
Nie wiem o czym wtedy myślałam, nie miałam czasu na zastanowienie, wszystko wyszło samo z siebie. Zerwałam się na nogi, rozejrzałam wokół i zobaczyłam ciemnowłosego chłopaka siedzącego niedaleko, na murku jednej z witryn, grał i śpiewał. Złapałam go za ramię i pociągnęłam.
- Cześć, jestem Jaimie. – przedstawiłam się, uścisnęłam mu rękę, nie czekałam aż skończy swoje imię, usłyszałam tylko coś jak ‘Jeffblabla’ – Słuchaj, wiem, że to dziwne, ale jakiś czas temu przyśnił mi się Jimmy Page na polu truskawek, grał właśnie Going To California, więc rano obudziłam się, miałam to śmieszne uczucie, wzięłam plecak, wyszłam z domu i ruszyłam do Californii… - wzięłam głęboki wdech – Mieszkam w Nowym Yorku, to spory kawałek, przyjechałam autostopem i jak już wylądowałam tutaj to wpadłam w depresję, stwierdziłam, że moje życie nie ma sensu, zaczęłam płakać… Wtedy Ty zacząłeś grać Going To California, a ja pomyślałam, że muszę koniecznie do kogoś zadzwonić, że może to wszystko do czegoś jednak prowadzi i… Chcę zadzwonić, ale nie mam pieniędzy, więc… - wzruszałam ramionami i zrobiłam najsłodsze oczy na jakie było mnie stać.
- Nieźle. – brunet popatrzyła mnie kiwając głową z uznaniem.
- Pomożesz mi….? – zamrugałam tymi słodkimi oczami z nadzieją.
Dał mi kilka drobnych z pokrowca, wytłumaczył gdzie znajduje się najbliższy automat i uśmiechnął w taki sposób, że nagle zaczął mi się strasznie podobać, ale miałam nieco inne sprawy na głowie. Tak czy inaczej, podziękowałam i biegiem rzuciłam się do automatu.
Przeszukałam wszystkie kieszenie, z ostatniej wydobyłam zgniecioną kartkę z numerem telefonu, który drżącymi palcami wystukałam na klawiaturze. Wpakowałam w automat wszystkie pieniądze, po czym wzięłam głęboki oddech wsłuchując się w sygnał.
- Frank? – odezwałam się w odpowiedzi na trzaski po drugiej stronie słuchawki – Tu Jaimie.
- Miło, że dzwonisz, co u Ciebie? – Frank widocznie o mnie nie zapomniał, bo szczerze ucieszył go ten telefon.
- Dotarłam na miejsce, jestem w L.A. i mam ogromny problem, bo stanęłam tu i uświadomiłam sobie, że to wszystko było cholernie głupie, że nic nie zaplanowałam, teraz nie mam dokąd iść, jestem całkiem sama i wydaje mi się, że lepiej zrobiłabym zostając w domu i… Kurwa mać, nie wiem co zrobić, nie wiem… Nie mam nic, wyżebrałam od jakiegoś gościa na ulicy pieniądze na automat i zadzwoniłam, bo… Bo do nikogo innego nie mogę zadzwonić… Kurwa mać, co ja tu robię… - urwałam i westchnęłam pod nosem.
- Spokojnie… - słyszałam jak Frank zaciąga się papierosem – Idź na plażę, posiedź na piasku, obejrzyj sobie zachód słońca, zapal papierosa, pomyśl nad życiem i, jeśli tylko będziesz chciała, przyjdź.
Zdążył podać mi adres, potem skończyły się impulsy, połączenie przerwało.
Posłuchałam Franka. Przesiedziałam na Venice Beach długie godziny. Dużo myślałam, paliłam, płakałam. Na koniec zdjęłam z siebie ubrania i weszłam do wody. Zanurzyłam się w niej, odgarnęłam mokre, związane włosy z czoła i spojrzałam na gwiazdy. Były wspaniałe – tak jak tej nocy, którą spędziłam za stacją benzynową pod Lexington.
- Moje miejsce, mój czas. – mruknęłam zamykając oczy i już wiedziałam.
Głos, jak zwykle, dorzucił swoje trzy grosze. ‘Nic nie masz, nic nie możesz stracić.’.
To znowu była ta śmieszna świadomość. Nic nie dzieje się bez przyczyny, a skoro jestem już tutaj, muszę zmierzyć się z tym co zdobyłam. Nigdy nie myślimy o tym, jak damy sobie radę z marzeniami kiedy już je zdobędziemy, ale w końcu przychodzi nam się z nimi zmierzyć.
- Moje miejsce, mój czas. – powtórzyłam.
Zbyt wiele osiągnęłam, aby teraz się wycofać, poza tym, nie chciałam się wycofywać. Taka już byłam, zawsze chciałam więcej, wciąż dalej, do przodu.
Jeszcze raz spojrzałam w niebo.
Może musiałam stracić pewność, żeby przypomnieć sobie, że to dla mnie świecą te cholerne gwiazdy i to mnie Jimmy Page grał Going To California w truskawkach.


Epilog:
Czy podróż już zakończona?

It’s right on time.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Frank roztoczył nade mną swoje skrzydła. Stałam się jedną z jego ukochanych podopiecznych. Interesowało go to czy mam wygodne łóżko, co jadłam na śniadanie, z kim spędzałam ostatni wieczór, co piłam, w którym klubie najczęściej bywam, jakie papierosy aktualnie palę, co zainspirowało mnie do napisania tego tekstu, a co do tamtego, czym mam z czymś problemy… Wszystko. Zawsze mogłam poprosić go o pomoc, zapytać co myśli o moim najnowszym dziele. Przesiedzieliśmy razem niezliczoną ilość nocy, co nie było wielkim wyczynem, bo pierwsze pół roku przesiedziałam w jego domu. Kiedy mówiłam ‘Frank, już nie daję rady, mam dosyć…’ on siadał koło mnie na kanapie, słuchał każdego ‘…to jest źle i to i to…’, głaskał po głowie, a na koniec opowiadał jakąś historię, która zaczynała się jakby miała morał, a w rzeczywistości kończyła się niesamowicie głupio, wywoływała tylko wybuch śmiechu, ale zawsze działała.
Na sylwestrze, całkiem przypadkowo, wylądowałam w domu Billie. Przegadałyśmy pół przyjęcia, ale w roku 1984 weszłam u boku zupełnie innej osoby. Spotkałam tam również niejakiego Jeffblabla, który uratował mnie w chwili skrajnej depresji. Jego zespół zdobył już niemałą sławę koncertując w okolicznych klubach, podpisywali właśnie kontrakt i zbierali się do nagrywania debiutanckiego albumu.
- Miło wiedzieć, że Ci się powodzi…
- …a to wszystko dzięki Twoim drobniakom na telefon.
- To jeszcze milej wiedzieć.
Okazało się, że naprawdę fajny gość z niego. Przyjaźniliśmy się przez długi czas, później wyszło z tego dużo więcej.
Przebyłam długą drogę, napotkałam na niej wiele przeszkód. Uważałam to za ‘poszukiwanie siebie’, ale ciężko dokładnie określić, czego naprawdę szukałam, a co znalazłam. Miałam siedemnaście lat i swoje powody, które sama, lepiej lub gorzej, rozumiałam. Spotkałam wiele osób, kradłam, kąpałam się w fontannie, spałam w parkach i za stacjami benzynowymi, straciłam wszystkie swoje rzeczy, poza ukochaną kurtką, o pieniądzach szkoda wspominać. Usłyszałam historie o jakich mi się nie śniło. Miałam kilka załamań nerwowych, wahałam się, bywałam szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Zaryzykowałam. Ruszyłam, poznałam nieznane, spróbowałam czegoś nowego. Teraz jestem co prawda na miejscu, ale czy tą podróż mogę uznać za zakończoną?
Nie. I nigdy tego nie zrobię. Dlatego kocham życie.
Nauczyłam się wiele przemierzając Amerykę autostopem. Wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze?
Nie istnieje koniec podróży.
Zawsze możesz postawić jeszcze jeden krok.
Zawsze.

Warto, a może i nie