Playlist

3 grudnia 2012

Historie Wzgórz

ojacieżpierdolę
trzymajcie się


***

Dziewczęta z rozwianymi włosami niosące ze sobą zapach kwiatów i waty cukrowej. Rozmawiają, śmieją się, dumne ze swoich śnieżnobiałych równych zębów. Chłopcy na rowerach, poszturchujący je wesoło. One w plisowanych sukienkach, krótkich, granatowych spódniczkach. Oni w wyprasowanych koszulach, z krawatami luźno przewieszonymi pod kołnierzami. Właśnie odebrali świadectwa, ukończyli kolejną klasę. Z wyróżnieniem, oczywiście.
Słońce świeci nad nimi jasno, niebo dziś bezchmurne, niebieskie. Lekki, przyjemny wietrzyk przemyka między długimi nogami. Dziedziniec szkolny prezentuje się pięknie, trawa soczyście zielona, kwitną kwiaty.
Nauczyciele kroczą spokojnie, tuż za nimi, dumni. Młodzież, ideały, przyszłość nasza i naszego kraju. W tym roku udali się nawet lepiej niż w poprzednich; piękni, wychowani, kreatywni, inteligentni, poradzą sobie w życiu, to im ofiarujmy swoją przyszłość, złóżmy ją na ich dłonie, zaufajmy, bo są godni zaufania. Wprost elita, lepszych nie znajdziemy.
- Widzisz? – pani w białym żakiecie szturcha swoją rudą koleżankę z przesadnie pomalowanymi ustami – Mądry, zdolny, aż miło uczyć… Pójdzie w ślady ojca. Zaufaj mi, będzie z niego świetny prawnik…
- A ona… - ciągnie tamta – Mikrobiolog, na pewno. Pasjonatka.
- Lekarz. – wtrąca kolejna – Z powołania, z prawdziwego zdarzenia.
Wzdychają wszystkie razem, w ekstazie, uśmiechając się delikatnie.
Renomowana szkoła, prestiż, dobro młodych ponad wszystko.
Idealnie oświetlona droga życia, każda chwila zaplanowana, perfekcyjnie rozpisany scenariusz, opłaceni statyści, ekipa od oświetlenia, dźwiękowcy.
Wybrukowany złotymi płytami trakt, bez zbędnych zakrętów, prosto do celu. Mapa, GPS i przewodnik, w razie jakichkolwiek komplikacji. Asystent – z parasolem na wypadek deszczu i samochodem, gdyby nogi nie były skłonne iść dalej. Alfabet napisany specjalnie na życzenie – od A do Z. Każda drobnostka, najmniejsza sprawa, życzenie. Przekąski w cenie, a cena nie gra roli. Świat dopięty na ostatni guzik, gotowy, czekający tylko na nich – kroczących pewnie przed siebie.

Nauczyciele i troskliwi rodzice rozchodzą się do domów. Dziewczęta i chłopcy , w luksusowym lokalu, świętują.
Wyjmują papierosy z kieszeni, ktoś przyniósł wódkę, ktoś narkotyki. Przez całą noc pełną podtekstów, będą tańczyć, całować się, przytulać, wychodzić ‘na spacer’ i ‘porozmawiać’.
Ale o tym się nie mówi.
Stąpamy po nich bez strachu, że wyjdą na jaw, nie wyjdą, nie wyjdą, bo nikt by tego nie chciał, wszystkim by zaszkodziły. Nie trzeba się nimi martwić, w przypadku, raczej nie, ale wtedy już, w razie czego jakoś się je zatuszuje, uciszy.
To się wytnie.
Nie trzeba się nimi martwić.
To przecież betowe sprawy. Ich się nie rusza, ich nie można ruszyć.

One wychodzą, z tej szczelnej, hermetycznej kryjówki, dopiero kiedy jest za późno. Kiedy stojąc w deszczu, ze łzami w oczach, bez szerokich uśmiechów, ułożonych włosów i czystych, wyprasowanych ubrań, mają za sobą kroki, których nie można cofnąć i pomyłki niemożliwe do naprawienia. To, co wydarzyło się na własną rękę, bez nadzoru sztabu asystentów, opiekunów i wychowawców. To, co wyszło inaczej niż miało wyjść.
Wtedy chcą wrócić.
Do rodziców czuwających nad każdym oddechem.
Do domu, gdzie zawsze płonie ciepły ogień, do którego prowadzą proste drogi…
ale nie ma dokąd wracać.
To jedno należało do nich, ale nie, nie mieli czasu, nie myśleli. Nie zapewnili sobie tego, nie stworzyli. I teraz, gdy przychodzi bolesny moment przebudzenia z tak realistycznego, zakłamanego do bólu, sterylnego snu, teraz...
Teraz nie ma już miejsca, które można nazwać domem.
Teraz, kiedy wszyscy trafiliśmy tutaj.


Historie Wzgórz
Through these fields of destruction.

A gdyby zawołał teraz, gdyby zamknął wszystkie bramki. Gdyby czas i miejsce skończyły się teraz, cały ten świat. Gdzie by Cię zastał?


Kaya (przedmieścia Sacramento)
Ostoja dla wycieńczonych

Droga przede mną, droga za mną, a ja idę przed siebie, ciągle przed siebie. Otaczają mnie, z lewej i z prawej, bloki, wieżowce. Wysokie, ciemne, wrogie, czuję to. Patrzą na mnie, roztaczają nade mną chłodne ramiona, zabijają oddechem słabe poświaty lamp ulicznych. Gdyby tylko mogły, uwięziłyby mnie pośród ponurych uliczek wijących się u ich stóp, w duchocie przyziemnych, nieistotnych spraw zatruwających umysły.
Nie lubię zapinać kurtki, właściwie nigdy tego nie robię. Staram się tylko ukryć w niej co raz bardziej, schować przed otaczającym mnie światem.
Przed podmuchami zimnego wiatru skupiającego całą swoją złość na mnie, na moich wątłych ramionach, gotowych do upadku nogach, na zaczerwienionych policzkach i załzawionych oczach.
Przyspieszam kroku, prę naprzód. Siły mnie opuszczają, ale wciąż prę naprzód, bo wiem, że muszę.
Z tego jest zrobione życie, z pogoni za horyzontem, z wycieńczenia. Ze zdartych podeszw. Autobusów, które się spóźniają, kierowców, którzy nie zabierają autostopowiczów. Z deszczu kiedy nie masz parasola, z mrozu kiedy nie masz kurtki. Z nieżyczliwych przechodniów, ciemnych zaułków, wrogich blokowisk. Z łez smutku, łez radości, skóry ogorzałej wiatrem, słońcem i doświadczeniami. Z niedogotowanej wody na herbatę, budzika, który zadzwonił o ósmej, a nie siódmej. Z zakazu palenia podczas przerwy na papierosa, z pękniętej struny w gitarze, kiedy stoisz na scenie swojego pierwszego wieczoru.
I z płaczących przyjaciół – kiedy nie masz chusteczki, oczywiście.
Dokładnie wypieczone ze wszystkich codziennych udręk i najskrytszych obaw serca.
Staramy się ich unikać, bezsensowny bieg z przeszkodami, dopadną nas tak czy inaczej, dopadną i uderzą ze zdwojoną siłą.
Ale co możemy poradzić?
Zasady już są ustalone, z każdej strony dostajemy instrukcje do życia, z każdej strony nowe wskazówki.
Co możemy poradzić?
Na przód, na przód, wciąż naprzód. Nie wiedząc dokładnie dokąd, nie wiedząc dlaczego. Chcemy pokazać, że można, że my, tutaj, nie musimy siedzieć na kanapie i stosować się do poleceń, że my też możemy gdzieś dotrzeć.
Gdzieś…
…gdzieś…
…gdzieś…
Nie dowiemy się gdzie dopóki nie dotrzemy na miejsce, to słodka tajemnica, słodka tajemnica surowej, nierównej drogi – nie wiesz na co cały ten trud. Wierzysz, że na końcu czeka to miejsce, ten szczyt, z którego to Ty ustalisz nowe zasady, Ty zaczniesz żyć swoje własne życie, Ty napiszesz cały scenariusz, Ty…
…albo i nie.
My, tutaj, wciąż w drodze, nie wiemy nic. I nie ma sposobu, który pozwoliłby nam się czegokolwiek dowiedzieć. Niewiedza, jedyne co mamy. Słodka niewiedza, nieszczęsne życie i lęk przed tym co wpuścimy do płuc zaczerpując kolejnego oddechu.
Nie wiemy dokąd prowadzi nas droga, nie wiemy gdzie zaprowadzą nas te samotne noce, zdarte od rozpaczliwego, głuchego krzyku gardła… Nie wiemy gdzie jesteśmy, nie wiemy co kieruje naszymi nogami kiedy ciągną przed siebie, później w lewo, w prawo, prosto, znów w lewo…
Wiemy czego szukamy.
Pewności.
Jakiejkolwiek.
Chcemy dać innym pewność, ale przede wszystkim znaleźć ją dla siebie. Jakąkolwiek pewność. Chcemy mieć w życiu coś stałego. Chcemy znów zanurzyć się w naszej niewiedzy, a potem przypomnieć, że jednak jest coś, że choć jedną kartę mamy w dłoni. Że wieczorem możemy głęboko odetchnąć i nie dbać o nic, spać spokojnie, bo choć to jedno wiemy.
Wiemy na pewno.

Charlotte (kulisy L.A. Stadium)
Mieć wszystko, nie mieć nic

Moje ręce zaczynają drżeć. Znajome uczucie, nic nowego, a jednak oddech też przyspiesz, za nic nie mogę się uspokoić. Czasem pomaga mi odkaszlnięcie, liczenie do dziesięciu, uderzenie najbliżej stojącej osoby… Ale nie tym razem, tym razem zbyt się denerwuję. Przełykam nerwowo ślinę i próbuję się opanować, jednak w mojej głowie wszystko szaleje. Taką już mam naturę. Zawsze, pod wpływem nawet najmniejszego stresu, delikatnego impulsu, spekuluję najbardziej dramatycznie jak umiem. .
W połączeniu z nieźle wyrośniętą wyobraźnią, efekt oszałamiający.
Potrafię wysnuć śmierć nawet ze spaceru po bułki, czas idealny, poniżej piętnastu sekund.
Mogłabym startować w zawodach, zwłaszcza koło trzeciej nad ranem, kiedy leżę sama w łóżku i usiłuję sobie udowodnić dlaczego zamknięcie oczu może mnie zabić.
Ale teraz sprawa wygląda poważniej, wierzcie mi.
Robię to nie pierwszy i nie ostatni raz, standardowy wieczór, ot co, nic strasznego, nic mi nie grozi. Tylko, że znowu myślę. Kiedy zaczynam myśleć, to już zły znak. Zwłaszcza, że, przynajmniej tak uzdolnionej osobie jak ja, bardzo łatwo dojść od punktu oznaczonego ‘wyjście na scenę’ do ‘spadanie z niej, bo ktoś wpakował Ci kulkę w łeb’.
Dlatego lubię pić. To jeden z najprostszych sposobów żeby to powstrzymać – falę niechcianych myśli, które układają się w niepowstrzymany ciąg przyczynowo skutkowy. Właściwie, to jedyna droga. Wyłączyć mózg. Cholerna ze mnie panikara, wiem.
Dzisiaj jest źle. Przeżywam istne męki, zamknięta w swoim chorym umyśle. Naprawdę powinnam się leczyć, o ile dożyję następnego dnia, tak, tak, wtedy pójdę do lekarza, wyjadę gdzieś na wakacje, odpocznę… Ale gdzie? Lepiej żebym nie leciała samolotem, jeśli ktoś chce mi coś zrobić to idealne miejsce. A właściwie… Właściwie to dla nich każde miejsce jest dobre, mogą przecież być wszędzie, mogą być bardzo blisko mnie… Mogą nawet ze mną współpracować. Jak mogłam wcześniej na to nie wpaść?! Wokół tyle ludzi, przecież nie mogę każdego sprawdzić, każdemu nie ufam… To się wymyka spod kontroli, nad tym nie da się zapanować…
Jestem w potrzasku. Bez wyjścia.
Powinnam zainterweniować, ale jak? Przecież… przecież sama sobie nie poradzę, a nie mam wokół siebie nikogo komu ufałabym na tyle…
- Wszystko dobrze? Wychodzisz. – czuję na swoim ramieniu czyjąś dłoń.
Odwracam się gwałtownie, sprawdzam kto, bo może to być każdy, ta ochrona, jasne, pilnują wszystkiego, na pewno.
Boję się, znowu, nie wiem co na to poradzić, nie wiem gdzie jest wyjście. Właściwie wiem. Ludzie są wyjściem. Zaufanie. Ale nie potrafię, cholera nie potrafię, zawsze będę się tu dusiła i…
- Świetnie. – uśmiecham się szeroko, wstaję, ruszam do wyjścia.
Prêt-à-porter
jak zawsze

Nate (ostatnie piętro kamienicy, Irvine)
Ruiny opoki

Kolejny raz zaczynamy rozmowę tymi samymi słowami.
- Jak się czujesz?
- Źle, a Ty?
- Jeszcze gorzej niż zwykle.
Tak to mniej więcej wygląda. Od zawsze.
I od zawsze, staram się być tym bardziej pozytywnym z nas dwojga. To do mnie należało prawie każde ‘będzie dobrze’ i ‘nie ma się co martwić’.
Ja przerywałem ciszę, w której czaiły się wszystkie groźby i obawy. Starałem się być dla niej takim oparciem, jakie ona, prawdopodobnie nieświadomie, dawała mi.
Bezwarunkowy uśmiech pojawia się na mojej twarzy kiedy myślę o sobie jako o pewnego rodzaju dobrym duchu. Brzmi idiotycznie, ale wraz z tym przychodzi zbawienna świadomość, że ktoś jeszcze mnie potrzebuje.
Czuję, że jestem wielkim szczęściarzem mając te nasze rozmowy. To one trzymają mnie jeszcze przy życiu. Każde słowo dodające otuchy, każde zmartwienie, którego wysłuchałem, każdy problem, który pomogłem rozwiązać. Wszystkie uśmiechy, gesty.
Obstawiam tyły. Cicho, niepozornie, trzymając się na dystans. Spełniając dziecięce marzenia o byciu ninja, tajemniczym bohaterem.
Czekam na każde potknięcie, zachwianie, utratę równowagi. Na prośbę o pomoc, historię rządną opowiedzenia, łzy domagające się otarcia. Wypatruję najmniejszych oznak świadczących o tym, że zaczyna dziać się coś niedobrego.
Cieszę się, cholernie się cieszę, że to mam, że czuję jak to jest tak stać za kimś murem, tak niesamowicie wspierać, tak dawać chociaż tyle, poczucie bezpieczeństwa w pewnej sferze, chociaż uśmiech…
Jak to jest tak ukrywać pod nim wszystko co boli.
Jak to jest tak trzymać dystans. Tak z własnego wyboru.

Pete (apartament, Long Beach)
Bezsenność

Kiedy najbardziej potrzebujemy snu, nie przychodzi.
Wyczuwa to, wydaje wyrok. Niekończące się przewracanie z boku na bok, zamykanie powiek załzawionych oczu, zaciskanie palców na kołdrze, modlitwy o spokój. Skazuje nas na to, czego boimy się najbardziej.
Godziny spędzone sam na sam z naszymi myślami.
Godziny doszukiwania się we wszystkich sprawach lepszych rozwiązań, ukrytego znaczenia i zaprzepaszczonych szans. Godziny analizowania po raz kolejny każdej sekundy, każdego ruchu. Godziny wypominania sobie potknięć.
Stajemy się wtedy najgorszymi przestępcami, pomyłkami natury, wyrzutkami, wiecznymi egoistami. Jesteśmy Brutusem stającym przeciwko Cezarowi i Parysem obwiniającym się o śmierć brata. Jesteśmy przeklęci na zawsze.
Aż wreszcie, po tych wszystkich nieprzespanych nocach, dochodzimy do wniosków, wstajemy o bladym świcie z bolącą głową, przecieramy podkrążone oczy i wierząc w słuszność tych chorych przemyśleń popełniamy największy błąd życia.

Charles (bar, Rose Ave)
Wiedzieć wszystko

Też kiedyś myślałem, że rozumienie pomoże.
‘Będzie lepiej, prościej, już zawsze z górki’ mówiłem sobie ‘Zdobędę świat, zmienię wszystko, od siebie począwszy oczywiście’. Snułem wizje; byłem bohaterem, pierwszym odważnym, niedoskonałym, ale godnym uwielbienia przez swoje poświęcenie i dokonania. ‘Wypalę całe istniejące zło, stworzę to miejsce, w którym pragniemy żyć, przywrócę Eden’. Śniłem o szczęściu.
Czekał na mnie tylko zawód. Wielki zawód i rozczarowanie.
Wiem, rozumiem.
To boli jeszcze bardziej.
Bo nic nie mogę zrobić. Nadal jestem słaby, nie mam sił. Szamoczę się bezradnie w pułapce bezczynności, z której nie można uciec. Usilnie próbuję postawić choć jeden z tych wspaniałych, ambitnych kroków. Ale nie mogę.
Nieświadomość.
Słodka i beztroska.

Jim (Lynwood)
Zawodzić zawodowo

Rano, budzę się zmęczony.
Zbieram siły żeby otworzyć oczy, zwlekam się z łóżka, a potem zaczynam codzienną szarpaninę zwaną życiem.
Walczę o każdy oddech, każde słowo, każde mrugnięcie powiek.
Słucham mówiących do mnie, ale nie potrafię zrozumieć słów. Kiwam głową, uśmiecham się, przytakuję. Brnę w to dalej. Podpisuję każde papiery, które podtykają mi pod nos, potrząsam dłonią każdego kto mi ją podaje.
Od początku minuty naliczam sekundy aż do następnej, od początku godziny minuty… Od początku dnia, aż do wieczora, który nie przynosi ulgi.
Obiecuję sobie, że będę walczył. Powtarzam, że przecież mam o co, że mam dla kogo. Przecież jeszcze nie przegrałem całego życia, muszę podnosić się po każdym upadku, muszę stawić czoła. Niczym mantra:
‘Będę walczył, będę, nie, nie, nie zabraknie mi sił.’
Ale wiem, że już się poddałem, złożyłem broń.
Wiem, że z każdym dniem upadam co raz niżej.

Mick (bar, Torrance Blvd)
Status: utajnione

Jeszcze jeden, kolejny, a zaraz za nim następny. Wymieniają się przy brzęku stawianego na barze szkła, napełniają się, wracają, napełniają się, wracają. Wirują przed jego oczami jak cały ten cholerny świat. Niezliczone kształty, światła i barwy tańczą w rytm kolejnego taniego kawałka, który opanował radio. Wygodniej układa łokcie na blacie, próbuje złapać równowagę, nachyla się w stronę mężczyzny przygotowującego drinki.
- Jeszcze raz to samo. – bełkocze.
- Ty nie powinieneś już skończyć?
Prycha pod nosem, tak, jasne, chyba kilka miesięcy temu, nawet lat. Teraz było już za późno, od dawna było za późno. Każdy dzień ma być inny, ale zmiany zawsze zaczyna się od ‘jutra’. A jutro nigdy nie nadchodzi. Nigdy nie nadejdzie.
- A my przeszliśmy na ‘Ty’?
Wymowne, zamglone spojrzenie działa. Znowu spokój, tylko on, kieliszki i miliony barw, amen, wieczór idealny. Jak kiedykolwiek mógł pragnąć zmian?
Rozgląda się po pomieszczeniu, patrzy nie widząc prawie nic. Jeszcze jeden, ostatni, ta kropla, która przeleje czarę. Wstaje, chwiejnym krokiem, zatacza się, nie prosto, ale przed siebie. Podpiera ścianę, pora do domu, ale nie, przecież nie wyjdzie. Nie może. Widzi jak do niego zmierza.
Kołysząc biodrami, na długich nogach. Anioł, czy diabeł, kogo to obchodzi?
Bez żadnych myśli, bez żadnych słów. Jego ręce na jej ciele, prowadzi jego niepewne kroki, nie wie gdzie, ale wie dlaczego. Jedno spojrzenie, te oczy.
Będzie żałował, ale ile razy się żyje? Raz, czyż nie?
Przeklęte sumienie wymyśla pokutę, aż do bladego świtu, kiedy poranek wyłoży na stół wszystkie karty, dziś żadnych asów, niestety, same dwójki.
Podnosi się z łóżka, teraz, teraz już czas wyjść, definitywnie. Nic przyjemnego, obudzić się w pustym łóżku, ale czy znasz to uczucie, o tak, niespodzianka, istnieje, kiedy znajdujesz obok siebie niepożądane 36,6°C. Wtedy kiedy wolałbyś obudzić się sam jeden na tym świecie. Wolałbyś być smutną, żałosną wręcz, legendą.
Narzuca płaszcz na ramiona, odpala papierosa, przechodzi przez ulicę; nie ważne, na światłach, czy nie, teraz to się nie liczy.
Patrzą na niego, rzucają poczuciem winy niczym kamieniami, wbijają w niego wzrok, tak strasznie, jakby się dziwili. Jakby byli zaskoczeni, że znowu mu nie wyszło, że znowu nawalił. Chociaż czemu tu się dziwić?
Cholera, ‘od jutra będzie inaczej’, jutro nie nadchodzi, utknął tutaj, w ‘dzisiaj’, pomiędzy wczoraj, a jutrem. Nigdy nie zrobi kroku na przód, ani jednego. Nie potrafi.
Jak zwykle, historia ta sama.
Samochód, bar, jedna kolejka, -dziesiąta kolejka…
A potem one, nigdy nie może się oprzeć, zawsze one, wyrachowane, przebiegłe, lub po prostu głupie. Łączy je jedno.
Te cholerne kocie oczy.


Jane (Olympic Dr)
Odruchy bezwarunkowe

- Parszywy czas… - wyszeptała przełykając ślinę.
Ostatnie piętro apartamentowca, noc, odsłonięte firanki, zgaszone światła, puste mieszkanie, cisza. Tylko jej oddech. Niespokojny, nieregularny.
Łzy napływają do oczu, same, niepowstrzymane. To cholerne uczucie, to kiedy chcesz krzyczeć, chcesz wybijać szyby, drzeć papier i tłuc talerze, ale dalej siedzisz w bezruchu, w milczeniu, tracąc oddech. Spadając w bezkresną ciemność, w morze bezsilności, tracąc sens całego świata. Zachłystując się niedorzecznością własnego istnienia, już dawno, już dawno powinna była zniknąć. Od początku zmierzała tylko do unicestwienia,  przeznaczono ją, aby była zniszczona, aby zniszczyła samą siebie.
- Naiwna. – prychnęła pociągając nosem.
…a ostatnio szło jej tak dobrze, wszystko, idealnie wręcz. Ironia losu, tak, los mistrzem ironii. Unosisz się, wspinasz na szczyty, tylko po to, aby z nich spaść. Im wyżej tym dłużej spadasz, im dłużej spadasz tym mocniej uderzasz. Tym bardziej boli, tak bardzo boli.
Wstała z łóżka, usiadła na parapecie, przymknęła oczy.
Roztaczające się u jej stóp miasto patrzyło z pogardą milionami oczu. Oskarżycielsko, nieubłaganie, bezlitośnie.
Jak to jest? Jak to jest, tak stracić wszystko co tylko się kiedykolwiek w życiu posiadało? Jak to jest, tak skrzywdzić wszystkich, na których kiedykolwiek Ci zależało?
- Tak to jest, dokładnie tak. Patrzcie jak upadam.
Przestała już walczyć, przestała szamotać się w tej duchocie. Bezradnie przypatrywała się z boku. Obserwowała jak przegrywa wszystko, jak wszystko ucieka między palcami, jak wymyka się spod kontroli. Jak porzuca wszystko w co kiedykolwiek wierzyła, porzuca swoje ideały. Patrzy jak płoną ruiny jej życia. Poddaje się.
Dryfuje na granicy śmierci i życia, dokąd bliżej?, nigdzie, to granica, granica wschodnio-zachodnia, północno-południowa, nie teraz, gdzieś pomiędzy przeszłością, a przyszłością, międzyczas.
Pukanie do drzwi. Otwarte, czemu miałoby być zamknięte? Co może przyjść co uczyni życie gorszym?
Dźwięk kroków roznosi się wokół, w ciemności, znają drogę dobrze.
Staje w progu, w gęstej zasłonie dymu odstraszającej szczęście. Opiera się o framugę, mruży oczy, przedziera się do niej słowami.
Słyszy tylko znak zapytania, echem obija się w jej głowie, nie potrafi rozumieć słów, już nie, już nigdy więcej.
Odwraca się. Próbuje oddychać, powtarza sobie tylko to, próbuje oddychać, oddychać. Ale co tam, przecież i tak będzie oddychała, skazana na życie, choć w środku umarło już wszystko.
Zadrżała, całe ciało, dreszcze, dygocze, powiedz to, powiedz.
- Nie chcę patrzeć jak cierpią przeze mnie jedyni ludzie, na których jeszcze mi zależy. Znów. Nie tego chciałam.
Cóż za ironia, że zawsze dostajemy coś innego. Zawsze sprzedają nam obłudę.

John (Wilshire Blvd)
Sprawy osobiste

Siedzę na krawężniku po drugiej stronie ulicy, pod latarnią, tam gdzie najciemniej. Późno, dokładnie nie wiem, ale żywej duszy już w okolicy nie ma. Tylko ja i moje myśli.
W jej oknie wciąż pali się przytłumione światło. Nie śpi. Nie może zasnąć. Pewnie słucha muzyki, kolejnych płyt, albo nawet tej samej, nie jest w stanie jej zmienić, nie ma ochoty, pali tylko papierosa za papierosem…
Naszła mnie ochota, wyciągam jednego, kończą się powoli, odpalam.
…albo zasnęła wcześniej, była zmęczona, nie zgasiła światła.
Błagam na kolanach żeby już wyszła z mojej głowy, a jednocześnie wiem, że potrzebuję jej aby nadal egzystować, aby oddychać, że potrzebuję siedzieć tutaj i zadręczać się aby dotrwać do kolejnego poranka.
Mam ochotę płakać, krzyczeć, nie mogę złapać tchu, ale siedzę w bezruchu, moje myśli mnie obezwładniają.
Tak bardzo bym chciał teraz być tam, na górze, obok Ciebie. Czuć, że nie jestem sam, czuć Twój oddech, jak Twoja klatka piersiowa podnosi się i opada, czuć każde uderzenie Twojego serca.
Ale nie potrafię. Od zawsze mnie prześladują – uczucia. Moje cholerne uczucia. Nie pomagają, zamykają się gdzieś w środku i nie mają najmniejszego zamiaru wychodzić na zewnątrz. Nigdy nie przekładają się na czyny, oczywiście, broń Boże.
Tym otwartym, szczerym, tak łatwo musi się żyć.
A ja znów tu jestem.
Bez cienia wątpliwości winny, cóż z tego, że żałuję, że chciałbym Ci to wytłumaczyć. Chciałbym Cię przytulić, usmażyć naleśniki chociaż już późno, zrobić gorącej czekolady, pomieszać ją z rumem, tańczyć przy płytach Toma Waitsa. 
Chciałbym obdarować Cię tyloma słowami… Gdybyś Ty tylko chciała je poznać.


Tony (hotel, S. Venice Blvd)
Gra cieni

Śnię, jak to zazwyczaj bywa, nie wiem o czym. Nie jestem z tych, którzy budzą się żałując, że ten sen, ta ucieczka od rzeczywistości, została przerwana. Ja nie rozróżniam obrazów, nie wyciągam ich z mojego wypełnionego po brzegi, wylewającą się na zewnątrz kreatywnością mózgu. Czuję. Czuję spokój, czuję napięcie, wiem to kiedy otwieram oczy.
Wiem to zrywając się w nocy z łóżka, z czołem zalanym potem, tracąc oddech. Panika. Zdecydowanie. Te pierwsze sekundy, te pełne zdezorientowania, te, w których nie wiesz kim jesteś, gdzie się znajdujesz i skąd pochodzi ten wszechogarniający niepokój. Niepohamowany lęk o cholernie silnym natężeniu, który wypełnia całe ciało, od stóp po czubek głowy, w każdej kończynie, w każdym palcu.
Każdy mięsień jest napięty do granic możliwości, każda myśl boli. Z przerażeniem przeżywam wszystko na nowo, nie, to ostatnia rzecz jakiej pragnę, ale nie mogę nic poradzić, wszystko od początku. Niepewny swego miejsca w czasie i przestrzeni, nie wiedząc gdzie jestem i kiedy jestem, tracę równowagę na krawędzi wiary. Szukam lecz nie mogę znaleźć różnicy między rzeczywistością, a snem, nie wiem, tak bardzo nie wiem. Płonę, cały płonę, czy to możliwe? Nie jestem teraz, nie. Jestem rok wcześniej, a nawet więcej, jestem tam.
Przeżywam to wszystko od początku.
To wszystko wraca, wraca, a może nigdy nie odeszło? Może to tylko sen, może się zdawało? Te wszystkie tortury i męki, całe poświęcenie, które włożyłem w wyjście na prostą… to nieprawda? Nie?
To był sen, ten cały proces, nieprzespane noce, drżące dłonie… Nie. Jestem tam, rok wcześniej, ciągle w tym samym punkcie, ciągle tak bardzo cierpię. Zaszyty w dusznym pokoju, sam na sam ze swoimi zmorami i demonami. Nawet nie ruszam do boju, z góry przegrywam i spadam. Sądziliście, że nie można spaść leżąc? Zgadnijcie co…
Większe z każdym palącym oddechem, większe niż je zapamiętałem. Żywią się moją bezpodstawną nadzieją, rosną przy akompaniamencie drwiącego chichotu, obserwując jak wypalam się wierząc, że kiedyś przyjdzie i do mnie szczęście. Grają w karty nad moim losem, wskazują palcem, szturchają się rozbawione, a ja, wątła, słaba marionetka w ich dłoniach. Z zewnątrz silny, w środku kruchy, rozpaczliwie wzywający Boga prosząc o pomoc.
Duszę krzyk w gardle, zaciskając powieki, tak bardzo nie chcąc się obudzić, wrócić do tej niewzruszonej, nieodpartej rzeczywistości, moje ręce chaotycznie błądzą po prześcieradle chcąc zacisnąć na nim palce, ale nie potrafię nawet na to wykrzesać siły…


…mam ją. Delikatną, ciepłą dłoń, która odnajduje na wpół przytomnie moje ramię.
- Jesteś. – próbuję uspokoić oddech.
- Jestem… - szepcze cicho – Wracaj spać, wszystko w porządku, jestem.
Kładę się, czuję ją obok siebie. Przymykam oczy.
Jestem wdzięczny, że tu jest. Zawsze kiedy potrzebuję, zawsze kiedy przeszłość wraca, zawsze kiedy rany bolą na nowo – jest tu. Tu, koło mnie, na każdym kroku.
Tak nieodległa.

***

Aż wreszcie zamykamy zmęczone powieki.
Zrzucamy z pleców cały bagaż minionego dnia, próbujemy zapomnieć o otaczającym nas złym świecie. Uciekamy do miejsca przynoszącego ukojenie, pozwalamy aby rany się zagoiły, a policzki osuszyły z łez. Próbujemy uspokoić oddechy, opanować szaleństwo panujące w umysłach, uprzątnąć cały bałagan. Odpocząć.
Najgorsi, najlepsi. Ci, którzy walczą wytrwale i ci, którzy szybko rezygnują zniechęceni trudem. Samotni, nieszczęśliwie zauroczeni swoimi oprawcami i wrogami rozdzierającymi serca, kochankowie, którzy w miłości znaleźli cierpienie i rozczarowanie. Ukrywający zmartwienia pod wiecznym, na pozór szczerym, uśmiechem, i Ci, którzy nie radzą sobie z własnym balastem. Prześladowcy i ofiary. Ci, którzy upadli, Ci, którzy zdecydowanie stąpają po ziemi, Ci, którzy kurczowo trzymają się umierającej nadziei.
My wszyscy; strudzeni drogą, kłodami rzucanymi im pod nogi, przeciwnościami mnożącymi się z dnia na dzień.
Kiedy my zbieramy siły, aby znowu wstać i walczyć, lub upaść jeszcze niżej.
Kiedy my uporczywie próbujemy wyrzucić z siebie choć na chwilę cały ból.
Kiedy my możemy choć raz odetchnąć.
Wtedy wciąż nad nami jest niebo.
Ciemne niebo roztaczające nad miastem swoje ramiona. Wołające naszymi modlitwami i histerycznymi błaganiami o pomoc. Pochlipujące milionami błyszczących gwiazd.
Żałujące każdego popełnionego błędu, ubolewające nad każdą raną. Współczujące kolejnego nieszczęścia.  
Przygarniające z matczyną miłością do swojej piersi całe Northridge, dalej Venice, nawet nas, którzy zabłądziliśmy aż tutaj, na Wzgórza Hollywood.
Ale pogrążeni w tym śnie, w którym wszystkie troski tracą jakiekolwiek znaczenie, właśnie tutaj - pod gwieździstym ornamentem kalifornijskiego nieba obserwującego pomyłki zagubionych włóczęg z Sunset Strip - właśnie tu odnajdujemy spokój, tutaj dostajemy chwilę wytchnienia, kiedy ono wierząc w przeznaczenie, wierzące jeszcze w sens naszego istnienia, chce dodać nam tego, czego najbardziej brakuje, przepełnić nasze ziejące pustką serca otuchą. Wtedy spokój, ten ulotny, nieuchwytny wręcz, jednak odczuwalny spokój, daje nam nieznana w dniu codziennym, nie pozwalająca zamknąć się w standardowych dwudziestu czterech godzinach, świadomość - świadomość, którą możemy osiągnąć tylko dzięki porzuceniu wszelkich preferencji, oporów i nadziei, dzięki opróżnieniu myśli ze wszystkiego co sami kiedykolwiek do nich wnieśliśmy, dzięki niebu, które płacze nad naszym losem – świadomość, która pozwala nam wysłuchać historii bladego księżyca Miasta Aniołów, która pozwala nam w nią wierzyć. Wtedy, w tym ciepłym uścisku, w międzyczasie, gdzieś pomiędzy skrajną rozpaczą, a największą radością, w bezmiarze Wszechświata, będąc niczym innym jak niewinnymi dziećmi Matki Ziemi, z umysłami czystszymi niż łza, bez zawahania wierzymy w każde jego słowo; niebo nie spada na nas z niszczycielską siłą, rozpędzony księżyc nie uderza w wybrzeże kończąc nasze męki – my nie musimy wierzyć, my wiemy – to wszystko dlatego, że chroni nas Bóg.

A poranek nabiera pozornego sensu, tylko po to, aby stracić go w południe i znów odzyskać nad ranem. Tylko po to, aby utwierdzać nas w przekonaniu, że żyjemy w krainie złudzeń.
Że sens leży głębiej i tylko szukając go głębiej możemy odnaleźć prawdziwy spokój, prawdziwe szczęście.
Ale on leży głębiej.
Leży u stóp człowieka, któremu uwierzyłam na słowo.
Chroni nas Bóg.




Warto, a może i nie