Playlist

22 sierpnia 2012

The Little Prince '83


The Little Prince ‘83


Introduction

Kolejne strony chciałam zadedykować wszystkim, od których dostałam kiedykolwiek maila, smsa, czy jakąkolwiek inną wiadomość wykraczającą poza granice komentarzy. Tak, więc
Ninie – za odezwanie się do mnie w niesamowicie spontaniczny sposób, oraz cud siedmiosekundowego spotkania w tłumie ludzi, bo to, że tam na siebie wpadłyśmy to naprawdę był cholerny cud!
Lise – za to, że ciągle wymieniamy te urocze komplementy, jesteśmy takie ‘aww!’, za to, że czytasz wytwory mojej chorej wyobraźni, sprawiasz, że dwaj mężczyźni mojego życia zamiast się bić, porzucają monogamię, a Duff staje się chirurgiem w wersji beta i zszywa Stevenowi twarz, i w ogóle, kocham Cię!
Jackie – za jaranie się płytami winylowymi, dziewczynami na LSD, Jimem Morrisonem, oglądanie Szansy na Sukces, mądre wypowiedzi rodem ze szkolnych podręczników rozpoczynane wielkimi literami i zakończone kropkami, oraz bite sześć godzin, przez które rozłożyłyśmy miliony tematów na łopatki.
Veronique – za pojawienie się z przysłowiowej dupy, podniesienie ego i oglądanie wykonania Civil War z najpiękniejszym chórkiem świata w wykonaniu Duffa na gadu.
Nat i Deli – za to, że były od początku, od pierwszego bloga, za zeszłoroczne smsy w środku nocy kiedy byłam w lesie, bo coś takiego pamiętam i za to, że teraz, o ile dobrze mi się wydaje, zmartwychwstają.
Natalii – za bycie taką zajebistą bratnią duszą, że prawie wszystkie myśli w rozmowach mamy takie same, nawet te najdziwniejsze i osobiste.
I wszystkim którzy w ogóle tutaj są, bo obcowanie z Wami to jedna z najcudowniejszych rzeczy w moim życiu :)
Mam nadzieję, że nikt się nie porzyga. :*


Część pierwsza

Czego pragniesz?

Today is gonna be the day
(Oasis)


Rozdział pierwszy:
Ostatnie spojrzenie przez ramię.

The tune will come to you at last.
(Led
Zeppelin)

            W czerwcu 1983 roku skończyłam siedemnaście lat i podjęłam decyzję, która zaważyła o całym moim późniejszym życiu. Wielu uważało, że zrobiłam to zbyt szybko. Mogli mieć rację, ale nie byłam jedną z tych dziewczyn, które rzucają studia aby zostać kelnerkami w pierwszym lepszym klubie nocnym. Nie chciałam robić wielkiej kariery, nie kierowały mną dziecinne zachcianki, co dawało mi sporą przewagę nad innymi. Przynajmniej tak wtedy myślałam. W kwestii powodu, miałam za to całkowitą rację; nie był banalny, był niesamowity. I niesamowicie dziwny, w oczach kogoś, kto nie miał okazji czegoś takiego doświadczyć. Chodzi o to, że czasem po prostu budzisz się dużo wcześniej niż zwykle, otwierasz oczy i masz tę śmieszną świadomość, której jeszcze nigdy nie miałeś. Nagle w Twojej głowie pojawia się niemożliwy do uciszenia głos. Nie znosi sprzeciwu, a Ty masz najmniejszej ochoty na sprzeciw, bo doskonale zdajesz sobie sprawę z jego słuszności. Mówi różne rzeczy, zależy od tego, do kogo są kierowane. Mnie kazał ruszyć przed siebie. Nie wiem czy stało się to zbyt szybko. Wiem, że codziennie rano staję przed lustrem i jest to kolejny dzień, w którym nie żałuję, że w czerwcu ‘83 wsadziłam do portfela kilka zaoszczędzonych banknotów, zarzuciłam plecak na ramię, a następnie wyszłam z domu bez zdmuchnięcia siedemnastu, najprawdopodobniej wcale nie zapalonych na urodzinowym torcie, świeczek. Znałam tę rzeczywistość, wiedziałam co mnie tu czekało. A raczej co nie czekało i nigdy nie będzie.
Pozwolę sobie zacząć od samego początku. Usytuowany jest on w jednym z tandetnych nowojorskich kin, w którym kilka miesięcy od rozpoczęcia 1960 roku, Michael Hamilton po raz pierwszy zobaczył Lisę Murphy. Ja nie potrafię sobie tego wyobrazić, ale wierząc ich opowieściom, on był punkiem z włosami pofarbowanymi na różne odcienie czerwieni i fioletu, a ona uroczą, nieźle zjaraną hippiską, właśnie przeżywającą rozstanie z chłopakiem, który zdawał się być jej jedyną, wieczną miłością. Nie jest to pouczająca, romantyczna  historia o idealnej miłości, więc jeśli chcecie zachować chociaż pozory, omińcie kolejne zdanie. Tata myślał, że wykorzysta mamę, a następnego dnia rano ją zostawi, ale okazało się, że coś do siebie czują. Najpierw wyszło z tego związku kilka nieszczęść, na koniec ja. Nie wydaje mi się, że byłam dla nich jakąś tragedią, ale odkąd pamiętam, przywiązywali jakoś większą wagę do zabezpieczeń. Nieważne, jednego byłam pewna – kochali mnie. Zawsze dostawałam to o co prosiłam, w granicach rozsądku oczywiście, bo, o dziwo, udało im się mnie nieźle wychować i nawet najbardziej niezwykłe wymysły nie przekraczały możliwości skromnego budżetu rodziny. Do dzisiaj coś mi z tego wychowania zostało – jeżeli postępuję źle, czy zachowuję się niestosownie, najprawdopodobniej robię to celowo.
Kochałam moich rodziców, kocham i będę kochała, takie rzeczy się nie zmieniają, ale muszę przyznać, że popełnili względem mnie kilka błędów. Od najmłodszych lat byłam w nich wpatrzona jak w obrazek. Mieli dziecko, a przy tym pozostawali sobą – niezależnymi, niepokornymi, kpiącymi z reszty świata ludźmi. Imponowało mi ich zachowanie i zapewne dlatego wyrosłam na dość specyficzną nastolatkę. Nie klęłam kiedy było to niestosowne, uprzedzałam rodziców kiedy miałam zamiar trochę wypić i nie wracać na noc do domu, a na rodzinnych obiadach nie wspominałam dziadkom o tym, że tata pozwala mi palić w domu. Swoją drogą, jego metody były całkiem niezłe, bo do siedemnastego roku życia paliłam tylko dla towarzystwa, oraz w chwilach skrajnego załamania nerwowego.
W szkole, już od podstawówki, miałam o sobie dość wysokie mniemanie. Nie wynikało to z przerostu ego, nie byłam nawet wyjątkowo śmiała. Z całym szacunkiem dla dzieci, które spotykałem na swojej drodze – wiedziałam, że jestem zupełnie inna i szczerze wierzyłam, że ‘inna’ jest tu pozytywnym określeniem. Ja podbierałam tacie płyty winylowe, a gdy nie patrzył, oglądałam jego album zawierający bilety z koncertów, które oglądał za młodu. Dziewczynki w moim wieku wolały domki dla lalek, klasy albo skakankę.
Mając lat piętnaście, otrzymałam od rodziców niesamowity prezent. Razem z ojcem, poszliśmy na wyjątkowy show Thin Lizzy z Garym Moorem, a matka w tym czasie kupiła gitarę akustyczną, którą wręczyli mi po powrocie do domu. Było to zwieńczenie ich dzieła wpajania we mnie miłości do muzyki. Przekazali mi to, co wypełniało ich serca, ale pozostała jeszcze jedna, bardzo istotna sprawa, która poprowadziła moje życia na wyznaczoną drogę. W spadku dostałam też cząstkę wolności powstałą z połączenia ich cząstek wolności. Taką cząstkę, której żadne nie miało. Sprawiła, że nie zamierzałam zostać w małym nowojorskim domku jednorodzinnym do końca życia.
Moje pragnienie wolności potęgowała świadomość, że świat, w którym dorastałam nie był tak idealny, jak mogło się zdawać. W postępowaniu moich rodziców było coś, co w oczach innych dorosłych zapewne wołało o pomstę do nieba. Wspominałam już o pozostawaniu niezależnymi, niepokornymi, kpiącymi z reszty świata ludźmi? Otóż w połączeniu z rodzicielstwem, pracą i zobowiązaniami to kiepska mieszanka. Lubiłam ich sposób życia, fascynował mnie ich sposób myślenia, chciałam w przyszłości być jak oni, ale… Cóż, chciałam też żeby siadywali spokojnie w domu, dotrzymywali obietnic, pamiętali o wyjątkowych dniach i gotowali obiady. Niestety, nie można mieć wszystkiego, tak już było, że na jedne urodziny dostawałam prezenty o jakich mi się nie śniło, a w kolejnym roku wszyscy odsypiali jakąś imprezę i nie byli w stanie chociażby złożyć mi życzeń. Z resztą nawet gdybym mogła, nie chciałabym zamieniać ich na nikogo innego. Ukształtowali moją osobowość, oraz tę cholerną cząstkę wolności, która sprawiła, że chciałam ruszyć w poszukiwaniu swojego własnego, niesamowitego życia. Chciałam zobaczyć co jest na zewnątrz, spróbować tego i postawić jeszcze jeden krok dalej.
Obudziłam się więc rano, przetarłam oczy i już to czułam. Dlatego założyłam na siebie koszulę, krótkie spodenki, do plecaka wepchnęłam kilka ubrań, które akurat wpadły mi w ręce, ukochaną skórzaną kurtkę, oraz zniszczony egzemplarz Miasteczka Salem Stephena Kinga zaopatrzony w mapę wepchniętą między pogniecione strony. Może nie radziłam sobie wyśmienicie z matematyką, bo w szkole to jak w szkole, ale według moich obliczeń, w tym roku wypadały urodziny opisane jako ‘nieobchodzone’, a moje obliczenia pozaszkolne były nieomylne. Tak na wszelki wypadek wyszłam oknem. Przeskoczyłam przez ogrodzenie, co nie było wielkim wyczynem, zdarzało mi się całkiem często i tylko w dziewięciu przypadkach na dziesięć rozdzierałam ubrania. Jeśli macie wątpliwości – tak, to osiągnięcie, nasz płot przypominał mur więzienny z kolczastymi wykończeniami pod napięciem. Pokonałam kilka przecznic i znalazłam jedyny przystanek w okolicy, którego nie znałam na wylot. Z innych korzystałam często, ale stąd autobusy ruszały tylko w naprawdę dalekie trasy. Tak dalekie, że chyba nawet moi rodzice zaczęliby się martwić. Przestudiowałam dokładnie rozkład, a następnie wybrałam kurs jadący jak najdalej w odpowiednim kierunku, przesiedziałam na krawężniku dziesięć minut i zapakowałam się do środka. Wnętrze było niemalże puste, więc wybrałam swoje ulubione miejsce, tuż za kierowcą, od okna. Rozłożyłam mapę na kolanach. Nie będę kłamać – nie zrozumiałam nic. Tylko tyle, że z Nowego Yorku do Los Angeles jest naprawdę daleko, a mi nie starczy pieniędzy na taką podróż.


Rozdział drugi:
Historie ze stołu rodzinnego

To the sea, to the sky.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Znajdowanie swojego niepowtarzalnego życia szło mi zaskakująco dobrze jak na pierwsze godziny. Siedziałam w dusznym autobusie zapełniających się spoconymi, zmęczonymi upałem ludźmi z minuty na minutę, nie miałam pojęcia dokąd aktualnie jadę, ani dokąd muszę jechać później, kiedy dojadę do tamtego pierwszego miejsca, którego nazwy nie znałam, a pieniądze zaczęły mi się kończyć zanim tak na dobrą sprawę się zaczęły. I wiecie co w tym wszystkim było najlepsze? Wcale się nie przejmowałam. Budowałam swoją własną historię, tego chciałam, czyż nie? Nie przypominało to świetnej zabawy, ale liczyłam, że na początku tego zdania, mogę postawić ‘jeszcze’, albo ‘póki co’. Poza tym tak powstają wspomnienia. Każdy się kiedyś zestarzeje; nie będzie już tak piękny, młody, ani sprawny, a wtedy wspomnienia są najpiękniejszą rzeczą jaka nam pozostała.
Kto wie, może kiedyś usiądę przy stole, zjem porządny obiad, wypiję czerwone wino za dużo więcej pieniędzy niż do tej pory kiedykolwiek miałam w dłoni, a wtedy mały chłopczyk siedzący naprzeciwko zapyta:
- Mamo, jak poznaliście się z tatą?
Wtedy uśmiechnę się do mojego zabójczo przystojnego męża i zacznę swoją opowieść od:
- Pewnego dnia wsiadłam w autobus i pojechałam przed siebie nie wiedząc…
Dobra, to nie byłoby do końca w moim stylu, zgadzam się, ale owocem tej podróży mogłaby być równie urocza sytuacja, nieprawdaż?
Po kilkudziesięciu minutach, spotkałam pierwszą osobę, która, całkiem hipotetycznie, przy odrobinie szczęścia, mogłaby uczestniczyć w tej malowniczej scence.
Ale nie uczestniczyła.
- Lubisz King Crimson?
- Co?
- King Crimson.
- Ale, że co?
- King Crimson, zespół, łapiesz?
- No. To co?
- Lubisz  King Crimson?
- Tak, a co?
- Nic, po prostu śpiewałaś ich piosenkę. Nie jakoś głośno, ale słyszałem, bo usiadłem obok. Więc tak pytam.
Tymi słowami Malcolm Christen wkroczył w moje życie. Spędziliśmy razem wystarczająco dużo czasu, aby przekonał się, że nie jestem aż taką nieogarniętą, tępą blondynką jak się wydaje jeśli człowiek wpadnie na mnie w nieodpowiednim momencie.
- Jaimie. – przedstawiłam się żeby zręcznie zmienić temat.
- Malcolm. Dokąd jedziesz?
- Do Los Angeles.
- Nie jakoś wyjątkowo blisko. – wzruszył ramionami – Tak, że uważaj, na przyszłość, gwałciciele lubią jak ofiary same do nich wyciągają ręce.
- Skąd wiesz, jesteś gwałcicielem?
- Nie, ale Ty możesz być ofiarą.
- Całkiem to sprytne. – przyznałam.
Dla jasności, to nie była ta rozmowa, w której przekonał się o mojej inteligencji. Tę rozmowę przeprowadziliśmy wiele, wiele zdań później. Wtedy kiedy nasze wypowiedzi stały się prawdziwymi zdaniami, a nie zestawieniami dwóch, w porywach trzech przypadkowych słów.
Jeśli chodzi o samego Malcolma, wypada przybliżyć tu jego postać. Z zewnątrz nie wyglądał na pociągającego, seksownego boga nastolatek rodem ze Słonecznego Patrolu, ale bez najmniejszych wyrzutów sumienia, mogę określić go jako ‘interesującego’. Wyobraźcie sobie dziewiętnastoletniego Iana Curtisa, rozczochrajcie go jeszcze bardziej niż zwykle i karzcie wziąć takie prochy, jakich nawet on jeszcze nie próbował. Teraz posadźcie go przy stole, niech przeczyta całą encyklopedię, a potem zapali papierosa. I jak to może nie wyglądać interesująco?
Nie może – taki właśnie był Malcolm.
- A Ty? – zapytałam zastanawiając się jaki jest cel jego podróży.
- Hm?
- Zauważyłeś już, że świetnie się dogadujemy?
- Ciężko nie zauważyć, rozumiemy się bez słów. – przyznał kiwając wolno głową.
- To jak?
- Co?
- Powiesz mi dokąd zmierzasz?
- Wracam do domu. – odpowiedział z jednym z najszczerszych uśmiechów jakie kiedykolwiek było mi dane obejrzeć.
I ‘kiedykolwiek’ oznacza tu całe życie.
- Taki już jest świat, niektórych kręci opuszczanie domu, innych wracanie do niego.
- Wystarczająco długo tam nie byłem, wierz mi. – odkaszlnął i westchnął cicho.
- Zaszalałeś i tak wyszło? – szturchnęłam go w ramię ruszając brwiami, co, niestety dopiero później, okazało się dość niestosowne.
- Nie, byłem w czymś w rodzaju... Zakładu karnego.  – odparł może nie ‘śmiertelnie poważnie’, ale w taki sposób, że nie miałam żadnych wątpliwości co do powagi tego wyznania.
Otworzyłam szeroko oczy, usta, nos pewnie też bym otworzyła gdybym umiała. Z lekkim zakłopotaniem i, nie ukrywam, wątpliwościami, zdecydowałam się rozładować tę sytuację.
- Jak mi zaraz powiesz, że siedziałeś za gwałt…
- Nie, skąd… - machnął ręką i zaśmiał się pod nosem.
Bingo. Chyba, że mnie okłamał.
- Udowodnisz?
- Wolałbym o tym nie rozmawiać. – mruknął trochę niechętnie.
- Nie ma sprawy.
Jeżeli poprosicie mnie żebym powiedziała Wam coś mądrego o życiu, powiem, że czasami trzeba walczyć o najmniejszą głupotę do końca, a czasami trzeba wiedzieć kiedy odpuścić.
Dowiedziałam się za co ‘siedział’ dopiero pięć lat później.
Nie przeszkadzało mi to, ale muszę przyznać, że miał rację – o takich sprawach lepiej nie rozmawiać, nie wnoszą do świata niczego nowego, ani wartościowego. Dlatego, chociaż utrzymywaliśmy kontakt jeszcze długo po tym spotkaniu, mieliśmy okazje przeprowadzić cały ogrom rozmów i naprawdę dobrze nam się razem układało, tematowi zakładu poprawczego poświęciliśmy tylko kilka zdań.
Siedzieliśmy na kanapie w moim domu oglądając jakiś nudny film w telewizji. O trzeciej w nocy leci samo kiepskie porno, więc ciężko wybrać coś dla siebie… Przynajmniej na wieczór spędzany z przyjacielem przy lampce... Dobra, nie będę kłamać, przy prawie litrze wódki, ale to, że ‘z przyjacielem’ było prawdziwe. Nienawidziłam zostawać sama na noc, więc Malcolm dość często mnie odwiedzał jeśli dom robił się, z bliżej nieokreślonych powodów, pusty. Nie robiliśmy wtedy niczego nieodpowiedniego. Rozmawialiśmy, jedliśmy płatki Lucky Charms, piliśmy wódkę, próbowaliśmy nie oglądać pornosów.   
- Pamiętasz kiedy pierwszy raz spotkaliśmy się w autobusie z Nowego Yorku do Charleston? - zapytał bez wyraźnego powodu.
- Jasne.
- Powiedziałem Ci, że wracam z odsiadki w zakładzie karnym dla nieletnich.
- Yhym…
- Nie chciałem o tym rozmawiać, ale chyba powinnaś wiedzieć. Kiedy miałem piętnaście lat, ojczym zastrzelił moją matkę w sypialni. Rozbiłem mu głowę gaśnicą, a, że nie mieliśmy żadnej innej rodziny wylądowałem w zakładzie W domu dziecka mnie nie chcieli, więc taką decyzję podjął sąd, tym samym psując mi okres od piętnastego do dziewiętnastego roku życia i utrudniając całą resztę. – zaciągnął się dymiącym papierosem.
- Nie przeszkadza mi to. – odpowiedziałem.
- Cieszę się, ale nadal nie chcę o tym rozmawiać.
Przyznałam mu rację. Potem znowu zmieniliśmy temat. Tym razem już na zawsze.
Po pewnym czasie, Malcolm zadał mi pytanie, którego sama starałam sobie nie zadawać chociaż powinnam. Odpowiedź, z której strony by się za nią nie zabrać, była trudna, a ja jakoś nie miałam nastroju na myślenie.
- Więc jak planujesz dostać się do Los Angeles?
Zaklęłam pod nosem.
- Rozumiem. – pokiwał głową z uznaniem – Niezły plan.
- Ten też jest niezły. – wskazałam mój prawdziwy plan, a konkretniej mapę, której w dalszym ciągu nie potrafiłam rozszyfrować.
- Masz zamiar dojechać tam autobusami, pociągami, czy jak?
- Nic z tego, nie mam pieniędzy. No, a na pieszo chyba nie pociągnę, nie grzeszę kondycją.
- Nie wiem czy odważyłbym się na coś takiego… Nie pieszą wędrówkę do L.A… Mam na myśli… Wiesz… - zamilkł na moment szukając odpowiednich słów – Bez względu na to, co chcesz osiągnąć przez taką podróż, to trochę jak ‘Ty kontra cały świat’, nie?
- Może. Nie myślałam o tym.
Zaskoczyła go spontaniczność mojej podróży. Nie rozumiał jak to możliwe, że nie leżałam wieczorem w łóżku myśląc ‘Stara, jutro wyjeżdżasz do Los Angeles, to spory krok, jest jeszcze coś co chcesz przemyśleć?’. Wytłumaczyłam mu, że pewnie by tak było, gdyby nie drobny szczegół - decyzja o wyjeździe przyszła do mnie dopiero rano. Później zapytał czy pamiętam co mi się wtedy śniło.
- Pole truskawek. – odpowiedziałam bez namysłu, samą siebie zaskakując – Świeciło słońce, ale nie było zbyt gorąco, wiał wiatr, ale nie był zbyt zimny. Wszystko było takie… idealne. Byłam szczęśliwa. Zanim się obudziłam, zauważyłam, że w trawie siedzi Jimmy Page, ubrany w zieloną koszulę w truskawki, to dlatego wcześniej go nie widziałam. Grał Going To California, więc obudziłam się, poczułam to coś i ruszyłam do Kalifornii.
Zabrzmiało głupio. Naprawdę głupio. Tak, że zaczęłam się zastanawiać czy poprzedniego dnia nie nawdychałam się przypadkiem czegoś dziwnego. Postawiłam autodiagnozę i stwierdziłam poważne zaburzenia psychologiczne, ale Malcolm słuchał mnie uważnie, wcale nie sprawiał wrażenia kogoś, kto właśnie usłyszał największy idiotyzm świata. Wręcz przeciwnie, wpatrywał się we mnie spojrzeniem mówiącym ‘Naprawdę poważnie to potraktowałem, to wcale nie brzmi jak kretyństwo, to niesamowite!’.
- Nie każdy komu przyśni się Jimmy Page grający Going To California rusza do Kalifornii… 
- Skąd wiesz? – przerwałam nagle.
I wtedy, po raz drugi w życiu doznałam tego zabawnego uczucia. Ten głos, który już znałam, znowu się pojawił. Wiem, że pewnie zabrzmi to żenująco, ale mi, dał niewiarygodną siłę i przekonanie, że ‘mogę’. ‘Hej, wiesz co?’ usłyszałam ‘Wpadłaś kiedyś na to, że nie każdemu Jimmy Page gra w snach Going To California?’.
- A może właśnie to czyni mnie mną? Może właśnie dzięki temu jestem niesamowita? – powiedziałam nieświadomie.
- Jesteś niesamowita. – Malcolm uśmiechnął się do mnie ciepło – Nawet jeśli Jimmy Page i Going To California śnią się też milionom innych ludzi, to na pewno nie zawsze jest tam pole truskawek, idealna pogoda i koszula wtapiająca się w tło.
Zaśmiałam się, ale to było TO uczucie – wiedziałam, że Jimmy Page grał Going To California tylko dla mnie.
Przynajmniej tej nocy.
Przerwę uroczą historie mojej niezwykłości, którą zaczęłam dostrzegać. W tym miała mnie utwierdzać cała ta eskapada – mogłam być beztalenciem, mogłam być brzydka, mogłam być alkoholiczką i narkomanką. Nieważne. Mogłam być kim tylko chciałam, ale byłam już sobą i to czyniło mnie wyjątkową. Właśnie mi przyśnił się Jimmy Page i właśnie ja spotkałam Malcolma w momencie, w którym potrzebowałam kogoś takiego jak on.
Nie nadawaliśmy się może do stworzenia poważnego związku, ani nawet tymczasowej pary. Po prostu byliśmy jak bratnie dusze, choć może nie ujawniło się podczas naszej pierwszej wymiany zdań… Ani podczas drugiej.
Możliwe, że nie uczestniczył nigdy w tej rodzinnej scence, ale zapewne pojawiłby się tam, gdyby scenka w ogóle miała miejsce. Siedziałby po mojej lewej stronie, a ja opowiadałabym historię.
- …a wtedy wujek zapytał mnie: ‘Czemu nie pojedziesz autostopem?’


Rozdział trzeci:
O co się pyta po absyncie?

See you, so long, goodbye, hooray.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Dom Malcolma mieścił się w Charleston i do tego miejsca zamierzaliśmy dotrzeć wspólnie. W Washington musieliśmy się przesiąść, więc między przyjazdem jednego autobusu, a odjazdem drugiego, wstąpiliśmy do pobliskiego baru. Zjedliśmy po najtańszym burgerze z menu, wypiliśmy piwo, a następnie wróciliśmy na przystanek. Było po dwudziestej pierwszej, ściemniło się już, ulice oświetlały tylko lampy uliczne, a ja, widząc ludzi wylegających na miasto, zaczęłam dziękować Bogu za Malcolma.
- Nie jestem pewny czy chcę tam wracać. – powiedział częstując mnie Lucky Strikem - Ale dom jest teraz mój, muszę załatwić wszystkie związane z nim sprawy, a potem jak najszybciej się go pozbyć.
- Nie dziwię się, że wolałbyś znaleźć sobie teraz nowe, inne życie. Masz prawo do nienawidzenia wszystkiego co wcześniej znałeś, te rzeczy się zmieniły kiedy Ciebie nie było i nic nie możesz na to poradzić. – przyznałam siadając po turecku na krawężniku.
- To nie tak, że nienawidzę domu. Nienawidzę tego, że jest pusty, a ja będę musiał siedzieć w nim sam.
Istotnie, samotność to jedna z najgorszych rzeczy jakie mogą kogokolwiek spotkać w życiu. Zawsze otaczałam się ludźmi, bo to dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Pracując nad czymś lubiłam mieć odrobinę prywatności, ale rzeczywistą swobodę dawała mi tylko pewność, że za ścianą zamkniętego pokoju znajduje się jakaś żywa, myśląca istota, która uratuje mnie jeśli zacznę krzyczeć. Kiedy nikogo przy mnie nie było, od razu przychodziły najczarniejsze myśli, wszystko traciło sens, a ja siedziałam w kącie próbując nie oddychać, bo nawet powietrze wydawało się niebezpieczne. Nie mogłam zasnąć w pustym mieszkaniu, a już na pewno nie przy zgaszonym świetle. Dobrze znałam samotność i dobrze wiedziałam jak jej nienawidzę. I do dzisiaj uważam, że nie bez powodu na świecie jest nas 5 miliardów. To jasne – człowiek jest stworzony do przebywania w grupie.
Chyba dlatego, kiedy zobaczyłam zbliżający się wieczorny autobus, który nad ranem miał osiągnąć ostatni punkt znajdujący się na rozkładzie jazdy, ogarnął mnie dziwny, niezrozumiały strach. Bałam się Charleston jak cholera, bo tam miałam rozpocząć kolejny etap podróży. Samotnej podróży.
Samotnej podróży autostopem.
W tym momencie cały burger i pół litra piwa podeszło mi do gardła. Miałam za mało pieniędzy żeby zwrócić zawartość żołądka, toteż poprzestałam na tym, że porządnie mi się odbiło.
- Dobre podsumowanie. – Malcolm poklepał mnie po plecach, wstał i dopalił papierosa.
Wzruszyłam ramionami i poszłam za nim.
Odechciało mi się rzygać.
Z Washington do Charleston mieliśmy niecałe siedem godzin drogi, wliczając w to przystanki na zatęchłych, okropnych stacjach. Możliwość wysikania się w cuchnącej toalecie publicznej przy kompleksie łączącym dworzec kolejowy i autobusowy była doprawdy kusząca, ale jakoś tak wyszło, że wybraliśmy opcję spędzenia każdego z tych dziesięciominutowych wypadów, których akurat nie przespaliśmy, na paleniu szlugów.
- Och, Jaimie, Jaimie… - Malcolm mruczał zrezygnowany – Żebyś Ty nie zrobiła niczego głupiego jak zostaniesz sama i pojedziesz tym cholernym stopem na drugi koniec Ameryki.
- Nie zrobię, oczywiście… - zapewniałam.
- A łapałaś kiedyś chociaż zwykłą okazję? – zapytał, a ja zaprzeczyłam, więc kontynuował swoją mowę – Och, żebyś Ty nie zrobiła niczego głupiego...
Od słowa do słowa, Anioł Stróż Malcolm przedstawił mi przykazania, według których powinnam postępować żeby przeżyć i nie był to bynajmniej dekalog.
- …ale przenigdy nie wsiadaj do kogoś kto przejawia objawy napadu padaczki. – radził z miną znawcy – Nie dokładaj się do paliwa za przejazd, nie daj z siebie zedrzeć. Z resztą i tak nie mają co zdzierać, nieprawdaż? Nie pokazuj też cycków za kilometr, a przede wszystkim, uważaj na kierowców z szalonymi oczami. Ładna jesteś, a to mogą być gwałciciele… - ostrzegł w zadumie kiwając głową
Wiecie, był całkiem przekonujący, aż zaczęłam mieć pewne wątpliwości.
O szóstej nad ranem siedzieliśmy już na rynku w mieście wypełnionym wspomnieniami Malcolma. Musiałam być bardzo zmęczona, bo rozglądając się wokół, co rusz zdawało mi się, że widziałam pięcioletniego chłopca jadącego na trójkołowcu, dziesięcioletniego chłopca jeżdżącego na deskorolce, albo trzynastoletniego chłopca próbującego kupić paczkę papierosów w kiosku. Ci wszyscy chłopcy byli Malcolmem z różnych okresów jego życia, a przynajmniej moim jego wyobrażeniem… i było ich co raz więcej.
- Nie dodałeś mi wczoraj do czegoś absyntu?
- Skąd wziąłbym pieniądze na absynt?
- Bo ja wiem… Tyle Cię tu, że pewnie coś byś wymyślił.
Uniósł jedną brew do góry, ale nawet nie próbował pytać o co mi chodziło. Miał wyczucie – najprawdopodobniej nie byłabym w stanie mu tego logicznie wytłumaczyć. Kolejny chłopiec, około ośmiu lat, usiadł obok mnie.
- Czy nieistniejące dzieci płci męskiej mogą się rozmnażać?
- Zadajesz co raz dziwniejsze pytania…
- Wiem. – mruknęłam narzucając na ramiona skórzaną kurtkę i przymykając oczy.  
Moje odpowiedniki zielonych absyntowych wróżek zniknęły, ale pojawił się inny problem. Murek otaczający fontannę był całkiem wygodny, tylko odrobinę za zimny.
- Jak sobie przeziębisz pęcherz to będzie problem z autostopem. – uświadomił mnie Malcolm, ten prawdziwy.
- Wspomnę twe słowa gdy w środku Kentucky postawią przede mną królewski fotel i murek od fontanny. Wybiorę mądrze, przyrzekam.
Kiedy przyglądam się naszym rozmowom z perspektywy czasu, dostrzegam, że są cholernie niespójne, a jednak mają w sobie coś, co czyni je głębokimi. Nie wiem jak to robiliśmy, ale poświęcając dwa zdania tematowi, rozkładaliśmy go do reszty.
Kilka minut przed siódmą otworzono market, Malcolm kupił mi bułkę, kawałek sera żółtego, butelkę wody mineralnej, blok techniczny i marker.
- Trzymaj, młoda. – wepchnął mi torbę zakupów do rąk.
- Przynajmniej będę mogła jeść kanapki z żółtym serem, pić wodę, czytać Miasteczko Salem i bazgrać markerem po białych, sztywnych kartkach w samochodach zboczeńców z całego kraju. Dzięki Malcolm.
Odprowadził mnie na drogę wylotową z miasta, pomógł wybrać następny cel podróży, poczekał aż ktoś się zatrzyma, zajrzał mu w zęby, przytulił mnie na pożegnanie i odszedł w kierunku swojego wielkiego, pustego domu. Obiecał, że jeszcze kiedyś się zobaczymy.
A jeśli coś wiem o Malcolmie na pewno, to, że zawsze dotrzymywał obietnic.




Część druga

Czujesz to? Wolność.

Road trippin'
(Red Hot Chili Peppers)


Rozdział pierwszy:
Na dobry początek.

Welcome to the world of broken people.
(Jane’s Addiction)

                        Na wstępie przypomnę, że nie byłam w ogóle doświadczoną autostopowiczką, bo tłumaczy to moje, niemożliwie wręcz ambitne, podejście do pierwszego dnia podróży. Kolejną noc planowałam spędzić w obrębie Kentucky – czy to na dworcu, czy na ławce w parku, czy może, co najbardziej by mnie usatysfakcjonowało, w samochodzie miłosiernego kierowcy jadącego przynajmniej trochę na zachód. 
Trafił mi się fajny, siwiejący facet w średnim wieku, jechał do małego miasteczka pod Lexington, starym, czerwonym fordem.
- Dokąd się wybierasz, młoda damo? – zapytał wjeżdżając na drogę szybkiego ruchu.
- Los Angeles. – odpowiedziałam, bądź co bądź, niepewnie, bo chyba nie powinnam bezgranicznie ufać każdej napotkanej osobie i odpowiadać jej na wszystkie pytania, najlepiej dorzucając w pakiecie swój życiorys.
Wbrew wszystkim dobrym chęcią, a zgodnie z wyrokiem Malcolma, no cóż, naiwna byłam. Chociaż próbowałam uważać.
- Daleko.
- Pan wybaczy, ale nie doznałam dzięki tej uwadze objawienia, ani nic w tym stylu. – wyznanie zgodne z prawdą, wiedziałam, że mam przed sobą kawał drogi.
- Wiem, przepraszam, ale ostatnio nie grzeszę kreatywnością, spostrzegawczością… - pokręcił głową i jakoś tak przygasł.
Poczułam się winna, bo wyglądało na to, że nieźle go dobiłam – wsiadam do cudzego samochodu, gość chciał być miły, a ja mu podcięłam na wstępie skrzydła. Zaczęłam już się zastanawiać kiedy wywali mnie na pobocze i ile czasu zajmie mi złapanie kolejnego samochodu.
- Ten, no… - wzruszyłam ramionami szykując się do zadośćuczynienia – Przepraszam.
- Nie, nie o Ciebie chodzi… - pokręcił głową i uśmiechnął się zakłopotany – Po prostu ostatnio mam kiepski czas i… Nie wiem, nienajlepiej się czuję.
- Spoko, rozumiem jak to jest. Wczoraj były moje urodziny, rano wzięłam plecak, wyszłam z domu w Nowym Yorku i ruszyłam do Los Angeles. Wyszło na to, że autostopem, nie? Teraz jestem sama w środku Ameryki i… Nawet nie wiem gdzie dokładnie… Bywa. – machnęłam ręką.
Szczerze, nie zabrzmiało zachęcająco, ale w gruncie rzeczy sama tego chciałam. Mój wybór, nie?
Tak na dobrą sprawę, sami tworzymy swoje życie. Jest ono kombinacją skutków podejmowanych przez nas decyzji. Twierdzenie, że ‘życie nas pokarało’ to kłamstwo. Oczywiście, na nasz los mają wpływ różne czynniki, czasami ludzie z naszego otoczenia, ale najwięcej do powiedzenia mamy my sami. Nigdy nie wierzyłam w reinkarnację, zasady kabały ani żadne pierdoły w tym stylu, ale ‘karma’ istnieje, jakby tego nie nazwać. Pewnie każda wiara o tym wspomina, z doświadczenia wiem, że się sprawdza. Jeśli będziesz postępował źle, kiedyś, w końcu Ci się oberwie. Jeśli będziesz dobry, z czasem szczęście zwróci Ci się podwójnie. Karma to karma.
- Żona wytoczyła mi proces rozwodowy. – wypalił.
John Murray, bo tak nazywał się mój drugi towarzysz, był sporo młodszy niż wcześniej się spodziewałam, dopiero co skończył trzydziestkę. Od jakiegoś czasu ciągle kursował na trasie Lexington – Washington z powodu rozpraw dotyczących rozwodu. W wieku dwudziestu trzech lat wziął sobie za żonę kobietę, która wydawała mu się wprost idealna. Piękna, miła, spokojna, urocza… Szybko urodziło im się dziecko, syn, uwielbiający baseball i jazdę na rowerze o imieniu Timmy. Obydwoje kochali go ponad wszystko, ale nie przeszkodziło to żonie Johna w doszczętnym zniszczeniu świata tego pięcioletniego malucha.
- Ja nigdy nie powiedziałem, że jestem bez winy. – tłumaczył – Faktycznie, ostatnimi czasy zdarzało mi się później wracać, zostawać w pracy na weekendy, ale wiedziała, wiedziała, że to dla ich dobra. Chciałem żeby Timmy mógł mieć wszystko czego zapragnie, żeby ona też miała wszystkiego pod dostatkiem. Cały dom był na moim utrzymaniu. Trzyosobowa rodzina to może nie jakiś tłum, ale naprawdę kosztuje… Starałem się jak mogłem, a ona…
Potem rzucał kilka kwestii w stylu ‘Wybacz, przynudzam, nie powinienem Cię zadręczać takim gadaniem…’, a zaraz wtrącał jeszcze ‘Jak śmiała zrobić to naszemu dziecku?’.
John jechał właśnie na rozprawę. Rozwód był trudny, wciąż spierali się o wychowanie Timmy’ego, żona próbowała go pozbawić wszelkich praw rodzicielskich, co, w mojej opinii, byłoby najbardziej niesprawiedliwą decyzją na świecie. Jeżeli mogłam powiedzieć coś o człowieku, z którym spędziłam niecałe cztery godziny, to, że kochał swojego syna nad życie.
Nie pamiętam dokładnie o czym poza tym rozmawialiśmy. John sprawiał wrażenie naprawdę miłego i przyjaznego, ale była to moja pierwsza jazda z całkowicie obcym kierowcą… Wiecie o co mi chodzi, trochę się stresowałam czy przypadkiem mnie nie porwie, nie zgwałci… No, a na koniec mógł zawinąć mnie w dywan i zostawić na jakimś pustkowiu… W każdym razie, była jedna rzecz, którą powiedział, a która nauczyła mnie o życiu czegoś wyjątkowo ważnego.
- Zawsze starałem się sprostać stawianym wobec mnie oczekiwaniom. – powiedział kiedy staliśmy pod budynkiem sądu okręgowego – Uczyłem się w dobrej szkole, zdałem maturę, dostałem się na studia, skończyłem medycynę, która jest jednym z najtrudniejszych kierunków… I wiesz co mi z tego przyszło?
Nie wiedziałam, moje życie, już na tym etapie, na którym było, wyglądało zupełnie inaczej.
- Wiem tylko tyle, że czekając na rozprawę mającą zdecydować o losach mojego jedynego syna, najlepiej dla mojego zdrowia będzie jeżeli zapalę czerwonego Marlboro, bo podobno jest w nich najmniej syfu. – mruknął posępnie wyciągając paczkę z kieszeni garnituru.
- Też coś wiem, mogę Ci się pochwalić?
- Nie krępuj się.
- Wiem, że Twój syn wolałby mieć niepalącego ojca. – uśmiechnęłam się, a on popatrzył na mnie takim wzrokiem, jakby zaraz miał wybuchnąć płaczem.
‘Nie no, tylko nie to, błagam’ pomyślałam zrezygnowana. Jak teraz zacznie płakać to będę mu musiała przyłożyć w twarz żeby przestawił się na tryb bojowy, czy coś w tym stylu.
- Masz rację. – wcisnął mi paczkę do ręki, poklepał po ramieniu, podziękował i ruszył do budynku krokiem zwycięzcy.
Przykazał abym ją ‘zdeptała, zatopiła, spaliła, czy coś’. Wypaliłam ją, to chyba nieduża różnica, spalić, wypalić, zapalić, jeden pies. Te papierosy naprawdę przyniosły mi szczęście.
Johnowi ich strata również.
Do dzisiaj wychowuje swojego syna w domku na obrzeżach Washington.
***

            W Charleston towarzyszył mi Malcolm, więc nie przywiązałam dużej wagi do tego całego ‘łapania stopa’, stanęliśmy sobie przy drodze, gadaliśmy i śmialiśmy się dopóki ktoś nie zjechał na pobocze. Tym razem wcale nie zatrzymałam się po dotarciu na obrzeża miasteczka. ‘Hej, stara, zawsze życzę Ci dobrze, więc może i tym razem mnie posłuchać. Nie masz przypadkiem ochoty się przejść? Przecież powietrze to zdrowie.’. Urządziłam sobie dwukilometrowy spacerek do Lexington. Nie było wyjątkowo daleko, a ja trafiłam na przyjemną, spokojną drogę. Zapytałam właściciela stacji benzynowej czy mogę się przespać gdzieś na trawie za budynkiem, nie miałam ochoty na szukanie czegoś bardziej dogodnego. Facet zgodził się bez problemu, przesiedziałam z nim cały wieczór. Zapytał mnie czy nie chcę ciepłej herbaty, poczęstował nią zanim odpowiedziałam, a na koniec nawet zaproponował żebym przespała się na zapleczu, bo mają otwarte dwadzieścia cztery godziny na dobę, a on dzisiaj jest sam.
- Dzięki, jest ciepła noc, prześpię się na powietrzu. – po raz pierwszy w życiu zachowałam się ostrożnie i nie rzuciłam na szyję komuś kogo widzę pierwszy raz.
Skończyło się na tym, że rozwiesił mi hamak za stacją.
Wcześniej nie zdarzało mi się spać na dworze, chyba, że uznamy zamknięcie się na cztery spusty w namiocie, po pijackim wieczorku przy ognisku ze znajomymi. Nie, nie uznamy tego. W każdym razie, spodobała mi się idea spędzania nocy pod gołym niebem, zwłaszcza przy takiej pogodzie. Samochody trochę psuły nastrój, ale i tak było bardzo przyjemnie. Hamak kołysał się płynnie na boki, wiatr cicho szumiał, a ja patrzyłam w niebo i po raz pierwszy od wyjazdu z domu, mogłam bez wyrzutów sumienia powiedzieć, że jestem szczęśliwa. Odpowiednie miejsce w odpowiednim czasie.
- Moje miejsce, mój czas. – szepnęłam pod nosem.
Wiedziałam, że następnego dnia ruszę dalej, a pomimo tego, zasnęłam z uczuciem błogiego spokoju.
Spałam krótko, ale widocznie mieszanka świeżego powietrza i spalin mi służyła, bo obudziłam się naprawdę wypoczęta. Wybór stacji benzynowej na nocleg okazał się trafny; chłopak, którego poznałam poprzedniego, dnia uraczył mnie kawą, mogłam też skorzystać z całkiem czystej, ładnie prezentującej się łazienki. Może nie było tam prysznica, ale umywalka to zawsze większy luksus niż brak umywalki.
- Jedziesz autostopem, więc chyba łatwiej Ci będzie na wyjeździe z miasta, nie? Właśnie kończę, mogę Cię podrzucić, jeśli chcesz. – zaproponował chłopak ze stacji.
Chciałam.
Jeździł motocyklem, więc mogłam sobie obejrzeć Lexington w pełnej krasie – nic ciekawego.
- Dzięki wielkie. – powiedziałam zsiadając po drugiej stronie miasta.
Pomachał mi, odjechał. Był miły.
Przeciągnęłam się i poprawiłam plecak na ramieniu. Wtedy powrócił głos. ‘Naprawdę chcesz jechać stopem?’ jęknął zrezygnowany ‘Może wybierzesz jakąś boczną drogę…’.
Nie musiałam słuchać dalej. Oczywiście, że nie chciałam łapać tego cholernego stopa.



Rozdział drugi:
Świat należy do tych, którzy uwierzą

The risk, is it worth it?
(Red Hot Chili Peppers)

                        Nie znałam się na mapie tak dobrze jak myślałam, a raczej jak się oszukiwałam, że myślę, że się znam, więc, jak łatwo było przewidzieć przy takich działaniach, moja naprawdę długa piesza wędrówka, zawiodła mnie nie tam gdzie myślałam, że mnie zawiedzie, to jest oszukiwałam się, że myślę, że mnie zawiedzie, czyli do punktu oznaczonego jako ‘Indianapolis – 200km’. Wtedy doszło do mnie, że chyba powinnam przestać się oszukiwać i przyznać, że poszłam trochę nie w tą stronę.
Dzień nie był tak przyjemny jak poprzedni, słońce świeciło mi prosto w twarz, nogi cholernie bolały od nagrzanego asfaltu, a bluźnierstwa same cisnęły się na usta. Usiadłam pod znakiem i miałam ochotę wybuchnąć płaczem. Właśnie na taką okazję przydała mi się paczka papierosów, którą John rzucił przed budynkiem sądu. Znalazłam w kieszeni zapalniczkę, przez moment już zdawało mi się, że jej nie mam, ale na szczęście życie miało względem mnie jakieś skrupuły. Wydobyłam jednego z grona Marlboro siedzących w paczce i westchnęłam wypuszczając z ust pokaźną chmurę dymu.
- Może straż pożarna pomyśli, że ktoś podłożył ogień w lesie i przyjadą… - mruknęłam sama do siebie.
Obraziłam się na ten wewnętrzny głos. Zazwyczaj miał rację, ale wtedy go nienawidziłam.
Do dziś nie wiem co kierowało Billie kiedy zjeżdżała na pobocze, ale nie mój widok, ani rzekomy pożar jaki próbowałam wzniecić, tego byłam pewna od pierwszego momentu. Tak samo jak pewna byłam tego, że wbrew pozorom, zjechała tu z mojego powodu. Naprawdę, wszechświat ściągał mi ludzi z samochodami pod nos od początku, tak zrobił i tym razem. Na szczęście. Inaczej pewnie już w życiu nie posłuchałabym tego cholernego głosu.
Tym razem też miał rację, jeśli Was to interesuje.
- Indianapolis? – zapytałam z nadzieją zaglądając do wnętrza przez okno, a że samochód był wysoki, terenowy, musiałam stanąć na palcach, co doprowadzało do rozpaczy moje trampki i już wystarczająco przemęczone stopy.
Postać siedząca za kierownicą tylko kiwnęła głową przeglądając w pośpiechu jakieś papiery, a gdy zapytałam czy weźmie mnie ze sobą, nie wyraziła żadnego sprzeciwu, co uznałam za zgodę i wpakowałam się do środka.
Dopiero po dwudziestu minutach podróży, uraczyła mnie swoim głosem. Zapytała skąd wzięłam się w jej samochodzie i była szczerze zdziwiona informacją, że zgodziła się na autostopowicza. Może nie brzmi to wyjątkowo przyjaźnie, ale okazała się naprawdę miła jak na tak zapracowaną i narcystyczną osobę.
Podczas całych stu osiemdziesięciu kilometrów rozmowy, bo przypomnę, że przez pierwsze dwadzieścia nie zauważyła, że ktokolwiek siedzi obok niej, opowiadała o sobie. Mi to pasowało, bo byłam zmęczona i nie miałam ochoty na skomplikowane rozmowy o życiu, a jakoś tak wychodziło, że zawsze jak się odzywałam, schodziło na dziwne tematy.
Billie była młodą projektantką, wyjątkowo kreatywną. Miała mocny, wyrazisty charakter, to trzeba przyznać. Talentu też jej nie można było odmówić, tylko skromności nie miała za grosz, albo udawała, że nie ma.
- To jedne z najważniejszych targów w tym roku, co prawda te największe odbywają się na przełomie września i października, oczywiście w Nowym Yorku i Los Angeles, ale to tutaj rodzą się inspiracje, które potem rozwijają się, aby rosnąć i rosnąć w siłę, aż wreszcie ujawniają się, eksplodują na pokazach w LA, potem w NYC, a na końcu wypływają do całego świata! – wyrzuciła ręce w powietrze – Znajdziesz w mojej torebce papierosy?
Paliła cienkie, mentolowe, używała zapalniczki z logo Rolls Royca, piła colę light, miała na sobie ciuchy godne prawdziwej diwy. Umiała prowadzić w szpilkach, co dla mnie było czarną magią. Na tylnych siedzeniach porozrzucany były projekty wykończeń kreacji najnowszej kolekcji. Przejrzałam część szkiców i planów, zainteresowały mnie, miały w sobie coś nowego, czego wcześniej nie widziałam.
- Jestem już spóźniona, pokaz dopiero wieczorem, ale miałam być dzisiaj rano. Nie wyszło mi znowu. – zaklęła pod nosem – Byłam w Europie, mówiłam menadżerowi żeby kupił mi lot prosto do Indianapolis, ale nie. Musiałam załatwić kilka spraw osobiście w Nowym Yorku… Za dużo ode mnie chcą, czasami mam wrażenie, że mnie przeceniają, ale chyba nie, w gruncie rzeczy przecież daję radę, prawda? – śmiała się pod nosem i poprawiała okulary przeciwsłoneczne, które odgarniały jej włosy z twarzy.
Miała rację, świat potrzebował ludzi takich jak ona. Nie mam tu na myśli zarozumiałych, ani zbyt pewnych siebie, tylko odważnych, nie bojących się wyzwań… I mających możliwości. Nie każdy umiał uwierzyć, że może zrobić ze swoim życiem co tylko chce.
Przed samym wjazdem do miasta zatrzymałyśmy się w małym barze, gdzie Billie na kilka minut przestała trzymać fason. Oznajmiła, że nie można przecież ciągnąć w ten sposób wiecznie, że przed wejściem w ten chaos chce zjeść jak normalny człowiek.
- Przez następne siedemdziesiąt dwie godziny prawdopodobnie nie będę miała w ustach niczego co chociaż wygląda jak jedzenie. Przecież też jakoś muszę żyć, nie?
Spodziewałam się, że wybierze drogą restaurację, ale nie. Zamówiła burgera, którego wchłonęła w zaskakującym tempie. Na koniec skorzystała z luksusu jaki dawał bar i wlała w siebie dwa piwa zapominając o samochodzie czekającym na parkingu.
- Nie żebym się stresowała, ale… - przełknęła ogromny kawałek kanapki i rozłożyła ręce – Dobra, przyznaję, stresuję się, ale kto by się do cholery jasnej nie stresował?
- Stres to normalka. – mruknęłam biorąc kolejnego łyka z piwa, którym uraczyła mnie Billie.
- A nie wydaje Ci się, że to coś… No nie wiem… Krępującego i w ogóle?
- Skąd. – machnęłam ręką i odkaszlnęłam – Myślisz, że ja się nie stresowałam wyjeżdżając z domu, całkiem sama, z dnia na dzień?
Uniosła swoje idealnie wyregulowane brwi i odłożyła na moment jedzenie przewiercając mnie wzrokiem. Nie wiem czemu, ale patrząc jej w oczy miałam wrażenie, że jestem w jakimś telewizyjnym show.
- Zrobiłaś to?
- Acha. – wzruszyłam ramionami – Jadę do Los Angeles. Autostopem.
- Ooo… - pokiwała głową i ja wiedziałam, że robi to z uznaniem – Ja bym się na to nie odważyła.
- To nie taka znowu trudna sprawa.
Z nas dwóch to ja byłam skromna.
- Dlaczego to zrobiłaś? – zapytała biorąc się za drugiego burgera i wypijając w tym samym momencie połowę butelki piwa.
- Szukam siebie.
- A jaki był powód, no wiesz… Dlaczego zrobiłaś to akurat w tym momencie?
Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Czasami po prostu budzisz się rano i to czujesz. Budzisz się i musisz ruszać.
Billie zapisała coś na serwetce. Jakiś czas później, kiedy przeglądałam jeden z magazynów, tych pełnych kolorowych zdjęć z wybiegów, okazało się, że kolejna kolekcja była inspirowana właśnie tym zdaniem.
- Chyba jestem gotowa na to cholerne szaleństwo… - oznajmiła wstając i przeciągając się.
Potem odbiło jej się gorzej niż mnie.
Przejechała kilka kilometrów i wysadziła mnie przy znaku głoszącym ‘Indianapolis’.
Pożegnała się zwykłym ‘dziękuję’, nie wiem za co. Przez kolejne lata wiele razy o niej słyszałam, same dobre wieści, ale do dzisiaj nie jestem pewna czy potraktowała mnie tamtego dnia poważnie.
Miałam cholernie rozczochrane włosy.
***

            Indianapolis było spore, trochę się pogubiłam próbując wyjść z tego miasta. Usiadłam na ławce w jakimś bliżej nieokreślonym miejscu i poczekałam chwilę na przeznaczenie.
- Co tu robisz? – zapytał jakiś facet siadając obok mnie z gazetą codzienną.
- Czekam aż linia energetyczna zerwie się i mnie zabije. – oznajmiłam i zaciągnęłam się papierosem.
Nie byłam głupia, wiedziałam, że nie opłaca się oszukiwać przeznaczenia.
Poprosiłam go o specjalnie wydanie wiadomości na podstawie dziennika, uraczył mnie kilkoma newsami, trochę o polityce, słówko o tym kto umarł, a kto jeszcze nie, wyniki ostatnich meczów Lakersów. Podziękowałam mu, dopaliłam papierosa i poszłam dalej. Wstając zakosiłam pączka jakiemuś grubemu chłopcu, którego matka stała w kolejce do kiosku. Nie był to akt chamstwa, a jedynie troska o kondycję fizyczną młodej części społeczeństwa. Poza tym byłam głodna.
Związałam swoje rozczochrane włosy, założyłam okulary przeciwsłoneczne. W publicznej toalecie przy metrze, zmieniłam bluzkę na zwykłą, białą podkoszulkę i znowu wyszłam na świat. Ruszyłam w kierunku, który wydawał mi się odpowiedni. Było gorąco, ludzie się uśmiechali, przytulali i całowali, a ja miałam pączka. Świat znowu był piękny. Wgryzłam się w lukier i z pełnymi ustami rozejrzałam wokół.
- Szkoda, że i tak wszyscy umrzecie.



Rozdział trzeci:
To mnie kręci.

All my life to sacrafice.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Jedną z najbardziej niezwykłych osób jakie miałam okazję spotkać był Chester. Przygarnął mnie do swojego dużego samochodu z otwartym bagażnikiem na odcinku Indianapolis – St. Louis. Miał czarne, rozczochrane prawie jak ja, włosy, okulary na nosie, kilka kolczyków, tu i ówdzie. Mówił jak nawiedzony. Spotkałam w życiu wielu ludzi, których uważałam za nawiedzonych, a Chester był jednym z tych nawiedzonych w niesamowicie nawiedzonym sensie. I w gruncie rzeczy, bardzo pozytywnym.
Cieszył się już dwudziestym ósmym latem w życiu i wykorzystywał je tak aktywnie jak każde poprzednie. Nie mógł usiedzieć na tyłku, ciągle coś mu przychodziło do głowy i natychmiast chciał to zrealizować. Nie skończył szkoły, tym samym był pierwszym napotkanym przykładem, który bezsprzecznie potwierdził teorię Johna, bo osiągnął w tak krótkim czasie znacznie więcej niż niejeden profesor przez całe życie.
- Wiesz, założyłem taką fundację, pomagamy nieuleczalnie chorym jak najlepiej przeżyć czas, który im pozostał. Spełniamy marzenia i te sprawy. – powiedział niedługo po tym jak zaszczyciłam obecnością jego samochód i już wtedy wiedziałam, że mam do czynienia z kimś dalece odbiegającym od normy.
Szczerze, takiej dziewczynie jak ja, wychowanej przez rodziców, w dostatku, bezinteresowność była całkowicie obca. Dobra, może nie tak całkowicie, bo z bezinteresownością ze strony innych spotykałam się na każdym kroku, zwłaszcza teraz, kiedy zbliżałam się do swojego celu tylko przez uprzejmość całkiem nieznajomych ludzi. Rzecz w tym, że nigdy nawet nie przemknęłaby mi przez głowę myśl o poświęceniu całego życia służbie cierpiącym, a już na pewno nie w takiej formie.
- …szturchnąłem mojego przyjaciela w bok i zapytałem ‘Stary, co byś zrobił gdybyś poznał datę swojej śmierci i zostałby Ci, dajmy na to, miesiąc?’. Wyliczyliśmy milion szalonych rzeczy na jakie musi nam starczyć czasu, uśmialiśmy się nieźle, ale na poważnie wtedy zacząłem zastanawiać się nad losem takich osób… - wzruszył ramionami uśmiechając się pod nosem – Dwa lata później miałem już wszystko dokładanie zaplanowane. Wypaliło.
Lista jego sponsorów byłą naprawdę imponująca, najlepszemu dowodem było chyba to, że znałam prawie wszystkie nazwy stacji telewizyjnych, firm i organizacji, a wiedzcie, że jeżeli ja znam czegoś nazwę to naprawdę jest osiągnięcie.
Najbardziej jednak ujęło mnie to, że Chester praktycznie nie znając kogoś kto trafiał do jego fundacji, wkraczał bez ceregieli do jego życia, stawał się dla niego wspaniałym przyjacielem, powiernikiem najskrytszych tajemnic, a zaraz był w stanie zrobić dla niego wszystko.
Do St. Louis nie jechał bez powodu. Mieszkał tam dziewięcioletni dzieciak chory na nowotwór, który marzył o oryginalnym wydaniu Gwiezdnych Wojen, oraz zestawie gadżetów – wszystko z autografem samego Georga Lucasa. Chester, nie pytajcie skąd, bo nie mam pojęcia, zdobył informację gdzie reżyser spędza urlop, wsiadł w pierwszy samolot, wypadł z niego na Hawajach, przebrał się w strój szturmowca żeby zwrócono na niego uwagę, a kiedy wreszcie doszedł do słowa, wykrzyczał swoje zanim ktokolwiek wpadł na to żeby się go pozbyć. Potem biegiem wrócił do Ameryki, wstąpił do swojego mieszkania w Indianapolis, wpakował prezent na tylne siedzenie, docisnął gaz do dechy i zatrzymał się tylko aby zabrać stojącą przy drodze laskę wcinającą pączka.
Kradzionego pączka – czułam się przy nim jak najgorszy kryminalista.
- A właśnie, mam prośbę! – przypomniał sobie w połowie drogi – Kobiety mają lepsze wyczucie w takich sprawach, więc mogłabyś zapakować mi te rzeczy, z tyłu jest papier i wstążki…
- Jasne. – sięgnęłam po zestaw kaset i gadżetów, które uprzednio kilka razy obejrzałam z niemałym zaciekawieniem, złożyłam hołd autografowi Lucasa, a następnie wyszykowałam paczkę najlepiej jak tylko umiałam.
Poprawiłam chyba z dziesięć razy, nie wiem czemu, po prostu chciałam żeby było ładnie.
Dotarliśmy do St. Louis wcześniej niż się spodziewałam, ale możliwe, że wcale nie jechaliśmy wyjątkowo szybko, tylko machnęłam się w jakiś obliczeniach przy mapie. Tak, to nawet prawdopodobne.
- A może chcesz ze mną pojechać? – zaproponował Chester hamując na światłach.
Przez moment się wahałam, ale wtedy przypomniał mi, że nie mam nic lepszego do roboty, a może to być naprawdę wspaniałe przeżycie. Co mi szkodziło?
Chłopiec, Chris, mieszkał z matką w dwupokojowym mieszkaniu na ostatnim piętrze kamienicy w centrum miasta. Spodziewałam się po takim domu zupełnie innego wystroju, czegoś przytłaczającego i przygnębiającego. Tymczasem, wraz z przekroczeniem progu, znalazłam się w innym świecie, niezwykle kolorowym, wesołym, przystrojonym najróżniejszymi ozdóbkami, tętniącym życiem. Sam Chris również tętnił życiem. Był ruchliwy, głośny, wciąż okładał wszystkich tekturowym mieczem świetlnym własnej roboty.
Chestera potraktował niczym wujka, chociaż, jeśli wierzyć opowieści, wcześniej widzieli się tylko raz. A Chester świetnie wszedł w tę rolę, przypominał ojca, albo starszego brata, biorąc chłopca na ręce i pytając jak minął mu czas od ostatniego spotkania.
- Przywiozłem ze sobą przyjaciółkę, Jaimie. – przedstawił mnie kiedy popijaliśmy herbatę z filiżanek, na których wymalowano sceny przypominające Sen Nocy Letniej, w większym pokoju służącym jednocześnie za salon – Jest z Nowego Yorku.
- Z Nowego Yorku? – na te słowa oczy dzieciaka zaświeciły się, spojrzał na mnie niedowierzając – To daleko, prawda?
- Kawałek drogi. – przyznałam z uśmiechem wzruszając ramionami.
Następne dziesięć minut zajęło mi odpowiadanie na najróżniejsze pytania dotyczące rodzinnego miasta. Nie byłam chętna do wyjątkowo wylewnych rozmów, fakt, że widziałam tych ludzi pierwszy raz w życiu nie zapewniał mi stuprocentowego komfortu, ale i tak czułam się w ich towarzystwie wyjątkowo dobrze. Później przyszedł czas opowieści o wyprawie Chestera na Hawaje.
- Stamtąd przywiozłem coś specjalnie dla Ciebie… - zakończył wydobywając z plecaka prezent – Jaimie sama go zapakowała. – nie zapomniał dodać.
- Bardzo ładnie. – pochwalił mnie Chris oglądając całość z zewnątrz – Nie obrazisz się jeśli go trochę… podrę? Strasznie chciałbym sprawdzić co jest w środku…
Nie byłam aż taką szmatą żeby mu nie pozwolić, więc po prostu ze śmiechem pokiwałam głową, w głębi serca już dawno opłakałam i pochowałam swoje dzieło.
Ciężko opisać radość jaka emanowała od chłopca kiedy jego oczom ukazała się kolekcja Gwiezdnych Wojen, masa różności dla fanatyków Jedi i autograf Georga Lucasa. Ciężko też opisać jaka radość emanowała od Chestera kiedy, po tym jak stał się ofiarą najszczerszego wylewu wdzięczności jaki w życiu widziałam, odprowadzał mnie do wcześniej wybranego punktu orientacyjnego, z którego mogłam udać się dalej.
- Dlatego to robię. – rzucił chowając ręce jeszcze głębiej w kieszeniach – Cholera, jak mnie to kręci!
Cóż, jednych kręcił striptiz i alkohol, innych polowania na autografy Georga Lucasa na Hawajach w stroju szturmowca, dla niemalże nieznajomych ludzi. Tych drugich jest znacznie mniej, ale kiedy już na jakiegoś trafisz, to nagle rozumiesz jak bardzo są światu potrzebni.


***
Mój kuzyn mieszkał w St. Louis, więc, skoro już tu byłam, postanowiłam go odwiedzić. Widziałam go może ze cztery razy, ale dwie z tych wizyt miały miejsce w jego domu, więc pamiętałam nazwę ulicy. Wolałam trzymać się z dala od mapy, popytałam trochę i trafiłam na miejsce. Stanęłam przed jego drzwiami, zadzwoniłam, a kiedy stanął przede mną powiedziałam ‘Cześć Stan, nie widzieliśmy się od dawna, ale właśnie uciekłam z domu i jadę stopem do Los Angeles. Pomyślałam, że wpadnę, tylko nie mów moim rodzicom.’. Wcześniej stwierdziłam ‘Dobra, to coś, czego nigdy nie zrobię.’, więc to zrobiłam, proste i logiczne.
- O, Jaimie, nie spodziewałem się Ciebie. – zmierzył mnie wzrokiem i wpuścił do środka.
- Spoko, ja siebie też się nie spodziewałam.
Zamówił pizzę, pozwolił mi się umyć w całkiem normalnych warunkach, przeprać kilka rzeczy. Zjadłam, pogadałam z nim, pośmialiśmy się. Brakowało mi znajomych twarzy i rozmów z kimś kogo widzę nie pierwszy raz w życiu. Zdegustowaliśmy gram Holandii leżąc pod kołdrą i do czwartej nad ranem oglądaliśmy kreskówki w telewizji. Między drugą, a trzecią zamówiliśmy chińszczyznę, której nigdy nam nie dostarczono. Możliwe, że Stan pomylił moją stopę z słuchawką.
Ja byłam naprawdę zmęczona ostatnimi dniami, a pościel naprawdę miękka i pachnąca. Nic dziwnego, że obudziłam się dopiero na obiad. Stan zrobił naleśniki. Przygotował mi też paczkę na drogę; trochę jedzenia, czyste ubrania. Wcisnął też parę groszy do kieszeni mojej kurtki kiedy nie patrzyłam.
- Moja laska ma narwanego brata, którego zawsze gdzieś ciągnie. Zadzwoniłem do niej rano. On właśnie jest przejazdem, jutro może Cię zabrać.
Zawsze miło spotkać kogo nie widziało się od dłuższego czasu.
Chociaż po kolejnej nocy w tym domu zaczęły mnie nawiedzać naprawdę niesamowicie dziwne rzeczy.




Rozdział czwarty:
Bierzmy od życia to, co się nam należy.

Oh so pretty we're vacant.
(Sex Pistols)

                        Michael od początku wydawał mi się przystojny, w bardzo wyjątkowy sposób. Miał ciemne włosy, trzydniowy zarost, ciemnoniebieskie oczy i niesamowity głos. Jestem przekonana, że gdyby wystąpił w jakimś show, reklamie, czymkolwiek, zostałby zanotowany nagły wzrost omdleń żeńskiej części widowni. Posada w radiu też byłaby kiepskim pomysłem, wyobraźcie sobie te wszystkie kobiety za kierownicą…
Nie zachowywał się jak podrywacz, był miły, skromny, zabawny, raczej cichy, ale dużo opowiadał o swoich podróżach, często się uśmiechał. Kiedy na jego słowa reagowałam ‘Kurczę, brzmi nieźle’, albo ‘Ej, to wymagało odwagi’, wzruszał tylko ramionami.
- Dołożyć Ci do benzyny? – zapytałam, bo naprawdę byłam gotowa oddać mu nawet swój ostatni grosz.
Odmówił bez zastanowienia.
- Moglibyśmy wstąpić do jakiegoś baru po drodze. – zaproponował dodając gazu.
Nie mogłam się nie zgodzić, mój organizm już taki był, że lubił dostawać wszystkiego więcej i więcej, w przypadku jedzenia również.
Próbowałam czytać, ale szło mi opornie. Miałam problem z poskładaniem zdań w logiczną całość, strach pomyśleć co by się stało, gdybym spróbowała z rozdziałem, wiecie ile to zdań?! Mike zwrócił uwagę na moją książkę, wymieniliśmy kilka uwag odnośnie twórczości Stephena Kinga, okazało się, że obydwoje ją lubiliśmy. Było dopiero wczesne popołudnie, więc założyłam okulary przeciwsłoneczne na nos i postanowiłam się zdrzemnąć.
Obudził mnie jakiś gość w radiu oznajmiający, że dochodzi już dwudziesta, a kolejne dwie godziny spędzimy z jego uroczą przyjaciółką Cindy, która zadba o wybór odpowiednich utworów na ten wieczór. Jechaliśmy jeszcze przez jakiś czas, aż wreszcie zatrzymaliśmy się na parkingu przed barem całodobowym, zaraz za wielkim znakiem informującym o zjeździe na Gary. Zamówiliśmy dwa hot dogi i usiedliśmy pod oknem. Mike rozłożył na stole mapę drogową i zaczął planować trasę, którą pojedziemy kolejnego dnia, aby dostać się do Springfield, a ja, przyglądając się jej z boku, zdałam sobie sprawę z tego, że nadal poruszam się niezgodnie w kursem.
- Jutro odstawię Cię do Springfield – obiecał przegryzając każde słowo hot dogiem - później odbiję w kierunku Michigan.
Wtedy już przestałam patrzeć na mapę, więc nie zdawałam sobie sprawy z tego, że Springfield nie jest tak znowu po drodze do Michigan, zwłaszcza jeśli mówimy tu o wschodnim wybrzeżu jeziora, które było celem Mike’a.
Przesiedzieliśmy w barze sporo czasu rozmawiając, ale do samochodu na pewno wróciliśmy przed dwudziestą drugą, bo zdążyliśmy na kilka ostatnich kawałków z listy stworzonej przez Cindy.
Wypiliśmy trochę taniego wina, które Mike trzymał w schowku pod deską rozdzielczą i kochaliśmy się na tylnych siedzeniach. Tam też, mam nadzieję, zasnęliśmy. Dobrze gdyby nie były to tylko moje przypuszczenia, bo, jak się później okazało, zdolni byliśmy do rzeczy co najmniej nierozsądnych.
Śniadanie zjedliśmy szybkie i byle jakie, po wypiciu kawy ruszyliśmy w stronę Springfield. Kiedy wyjechaliśmy na trasę było cholernie wcześnie, więc postanowiłam jeszcze chwilę się przespać. Przeszkodziła mi niewyobrażalnie wysoka temperatura. W połowie drogi, kiedy próbowałam skupić się na tekście książki telepiącej mi się przed oczami, wysiadła klimatyzacja. Otworzyliśmy okna, ale wtedy zrobiło się jeszcze gorzej, dlatego zostawiliśmy je zamknięte. Przed końcem podróży, wnętrze samochodu było wypełnione tak gęstym dymem, że Mike, krzycząc z szaleńczym śmiechem, kierował niemalże całkowicie na wyczucie. W zębach trzymał oczywiście papierosa.
Z ulgą wytoczyliśmy się na powietrze.
- Co byś powiedziała na to: spędzimy tutaj dzień i noc, a jutro każde z nas pojedzie w swoją stronę.
Odpowiedziałam mu chichotem, próbując przy tym kiwnąć choć raz twierdząco głową.
- Kochana jesteś.
Mieszkając jeszcze w Nowym Yorku, kupiłam sobie firmową czapkę z daszkiem i za każdym razem kiedy ją zakładałam myślałam ‘Skoro przez cały dzień nikt nie podbiegł do mnie i nie ściągnął jej z głowy, to z Nowym Yorkiem jeszcze nie jest aż tak źle’. Pod jedną z wytwornych restauracji w centrum miasta zauważyłam jakąś laskę w eleganckim letnim kapeluszu, który mi się spodobał. Miała wysokie buty, więc bez obaw podbiegłam do niej, zabrałam go i skręciłam w jakąś boczną uliczkę – dowód na to, że Nowy York trzyma się lepiej niż Springfield. Przez cały dzień chodziłam w trampkach, szortach, przybrudzonej, luźnej koszuli i kapeluszu z dużym rondem.
W parku, przy głównej ulicy, namówiliśmy jakieś dziecko żeby kupiło nam dużą watę cukrową. Po jej zjedzeniu, koszmarnie kleiły nam się ręce, a nawet nogi. Poszliśmy na rynek gdzie wpakowaliśmy się do fontanny. Cali mokrzy, znaleźliśmy najbardziej podejrzaną dzielnicę, kupiliśmy sobie po działce kokainy i wybraliśmy najbardziej odpowiadający nam klub. Słońce zaszło, ściemniło się, nocne życie ruszało, klub zapełniały masy najróżniejszych czubków. Wciągnęliśmy kokę w męskiej toalecie, całowaliśmy się, patrzyliśmy sobie w oczy i lataliśmy tysiąc pięćset kilometrów nad ziemią, ale zmutowane krokodyle skaczące przez płonące obręcze w końcu zniknęły i wróciliśmy na salę. Nasze miejsca zajęło pięciu śmiesznie ubranych gości w stylu Aerosmith. Przysiedliśmy się do nich, jednemu wypiłam drinka kiedy odwrócił głowę, ale był zbyt naćpany żeby zauważyć.
- Nie jesteśmy stąd, przyjechaliśmy w odwiedziny do kumpla, ma mieszkanie niedaleko, możecie się tam z nami przespać. – zaoferował jeden z nich zaciągając się papierosem.
- Obydwoje? – zapytał Mike i wybuchliśmy śmiechem, reszta chyba nie zrozumiała żartu, z resztą ciężko byłoby go wytłumaczyć.
Skończyło się tak, że przed drugą w nocy wyszliśmy z klubu w komplecie 5+2. Spacer do domu jakoś się dłużył; najpierw zahaczyliśmy o monopolowy, wynieśliśmy z niego półtora litra najdroższej wódki, za którą, podobno, ktoś zapłacił, później któryś z tamtych gości, na imię miał chyba Steven, zgubił się, a gdy wreszcie go znaleźliśmy, najwyższy z nich wyrzygał się na Mike’a. W zasięgu znalazła się też moja szczęśliwa kurtka, za co skurwysyn dostał prosto w mordę, ale nikt nie zauważył, że złamałam mu nos, więc nadal mieliśmy dach nad głową. Dach okazał się mieć dość mały metraż, tylko dwa pokoje. Nie pamiętam jak się pomieściliśmy, mam tylko nadzieję, że nie urządziliśmy ładującemu sobie w żyłę ćpunowi darmowego pokazu soft porno. Rano nawet nie próbowaliśmy się z nimi pożegnać.
Byliśmy trochę dazed and confused, prawda, ale przysięgam, że nie zapomnieliśmy gdzie stał samochód, on po prostu zniknął! Nie mieliśmy nic poza pustymi portfelami, dziękowałam Bogu, że wysiadając z samochodu przypomniałam sobie porady mamy i pomimo wysokiej temperatury wzięłam kurtkę, na wieczór. Teraz przynajmniej nie zmarznę, na przykład śpiąc na ławce albo pod drzewem.
Usiedliśmy sobie na krawężniku, zegar uliczny wybił siódmą. Ja – owinięta w moją kurtkę, z włosami bardziej rozczochranymi i przetłuszczonymi niż wtedy, kiedy spotkałam Billie, Mike w za luźnej koszuli znalezionej w szafie kogoś-tam. Odpaliłam dwa papierosy, jednego podałam Mike’owi, drugim zaciągnęłam się najmocniej jak umiałam. Jakaś kobieta zatrzymała się przechodząc obok, wykrzyczała coś co brzmiało dla mnie jak ‘blah blah blah kapelusz blah blah blah’, a na koniec dała mi w twarz. Trochę za słabą miała rękę, bo nie poczułam nawet sekundy otrzeźwienia, nie ogarnęłam o co chodziło. Mike chyba tak, bo wstał i poirytowanym tonem warknął na nią coś w stylu ‘blah blah blah kapelusz?!’.
- O co chodziło? – zapytałam kiedy odeszła.
- O kapelusz.
- Jaki kapelusz?
- I tak już go nie ma, słonko. – pogłaskał mnie po głowie i przytulił.
Czułam się jak trochę świeższa wersja Courtney Love. Tylko trochę świeższa, żeby nie było wątpliwości.
            Plan nam się trochę rozlazł, więc zamiast mnie odprowadzać, Mike musiał przedostać się na drugą stronę miasta i złapać stopa, który choć trochę zbliży go do Michigan.
- Ej, Mikey…? – mruknęłam odgarniając włosy z czoła.
Od razu posklejały się na nowo i nie opadły już przez cały dzień.
- Hm?
- Jak się kiedyś jeszcze spotkamy to opowiesz mi o kapeluszu?
- Jasne. – przytulił mnie, pocałował w usta i odszedł krokiem człowieka, który nie był przywiązany w życiu do absolutnie niczego.
Ja, chwiejnym krokiem rasowej ćpunki, dotarłam do bliżej nieokreślonego miejsca i stanęłam praktycznie na szosie, z rękami wbitymi w kieszenie kurtki i wciąż zaspanym wzrokiem. Gdyby pierwszy nadjeżdżający samochód się nie zatrzymał, prawdopodobnie wylądowałabym pod jego kołami.
Niecały rok później, telefon przerwał mi odsłuchiwanie płyty, na którą czekałam bardzo długo. Na wstępie obrzuciłam rozmówcę kilkoma obelgami. W odpowiedzi usłyszałam:
- Więc nie chcesz wiedzieć o co chodziło z kapeluszem?
Gdyby wtedy nie zadzwonił, do dzisiaj bym sobie nie przypomniała.


Rozdział piąty:
Pozory mylą.


You was just a temporary lover, honey, you ain't the first
(Guns N’Roses)

                        Trudno było nie wpaść na to, że przemierzając Amerykę autostopem, prędzej czy później trafię na przedstawicielkę najstarszej profesji świata.
Więc Marion była prostytutką, a konkretniej jedną ze ‘striptizerek’ psującym opinię innym striptizerkom, o nieco mniejszym zakresie usług.
Na pierwszy rzut oka widać było, że to taka kobieta, która wyjątkowo się mężczyzną podoba. Długie, ciemne włosy, mocny makijaż, pełne usta, nienaganna figura i uwydatniające ją ubrania. Z charakteru nie przypominała ostrej, niegrzecznej dziewczyny. Była raczej cicha i skryta, niewiele się odzywała.
- Nie jestem nieśmiała. – zaprzeczyła kiedy zwróciłam uwagę na jej zachowanie – Wszyscy myślą, że jeżeli już zarabia się jak dziwka to jest się dziwką w każdej dziedzinie życia.
- Może. – pokiwałam głową odpalając sobie papierosa.
- Może? – uniosła brwi pytając o moje własne zdanie.
- To jak z pracą, nie? – wzruszyłam ramionami odkładając zapalniczkę na miejsce – Nie powinnam się spodziewać, że spec od dezynsekcji rzuci się na mnie w restauracji ze sprayem przeciw owadom.
Nie był to wyjątkowo trafny, ani szczery przykład, ale rozśmieszył Marion i sprawił, że nasze rozmowy z minuty na minutę stawały się coraz bardziej przyjacielskie.
Wsiadając w Springfield do jej błyszczącego, czarnego volvo czułam niesamowitą odrazę wyobrażając sobie, że kupiła samochód za pieniądze od niewyżytych facetów cuchnących whiskey. Wysiadając miałam już o wiele więcej respektu do starego, dobrego ‘Nie oceniaj książki po okładce’.
- To w ogóle nie miało tak wyglądać… - opowiadała kręcąc głową.
Po raz pierwszy wyjechała do Anglii, w połowie lat siedemdziesiątych z całkiem innym zamiarem.
- Nancy. – rzuciła tylko imię – Kojarzysz?
Przegrzebałam pamięć w poszukiwaniu dziewczyn, które pasowały do ‘kręgu’ mojej towarzyszki. Interesowałam się muzyką, więc kojarzyłam jedną, o jej sprawie było głośno jakiś czas temu.
- Kojarzę. – odpowiedziałam.
- Chciałam być groupie. Spotykałam się przez jakiś czas z Johnnym, tak poznałam Nancy. Biedna dziewczyna. Jedyna z tych naprawdę uroczych i kochanych, ale… Cóż, chciała od życia więcej niż mogła udźwignąć. Beznadziejna sprawa, lubiłam ją. Z czasem zrobiła się nie do zniesienia. – pokręciła głową zrezygnowana – Swoją drogą to trochę przez nią jestem tutaj. Może gdyby wszystko potoczyło się inaczej zostałabym w Anglii i kto wie gdzie wylądowałabym dzisiaj… Johnny był całkiem miłym gościem.
Jeżeli nie przesadzała dzieląc się ze mną wspomnieniami, muszę przyznać, że naprawdę był miłym gościem, niezłym materiałem na książkę.
- To jedyny taki przypadek w całej mojej… karierze. – skrzywiła się trochę – Złe słowo.
Tak czy inaczej, Marion twierdziła, że ich relacje nie opierały się w stu procentach na seksie.
- Nie kupował mi kwiatów, ale często siadaliśmy przy piwie i rozmawialiśmy naprawdę długo.
O wszystkim. Byli bardziej jak najlepsi kumple, bratnie dusze, tylko, że czasem wzbogacali spędzany wspólnie czas o seks. Przesiadywali cały wieczór przeglądając czasopisma, paląc papierosy, popijając procenty, słuchając muzyki, wprowadzając poprawki do tekstów pisanych przez Johnny’ego, a koło trzeciej uprawiali seks na dobranoc, kładli się obok siebie i zasypiali.
- Utrzymywał mnie. Do ręki nie dawał ani grosza, ale nigdy nie byłam głodna, zawsze miałam dach nad głową, dostawałam rzeczy, które mi się podobały… Fajny układ.
Wyjechała po prostu, bo przestało jej się podobać w Anglii, wszystko ją denerwowało. Wylądowała w Nowym Yorku.
- Ameryka to Ameryka, więc wyszło jak wyszło.
W Kansas czekał na nią klient. Odwiedzała go kilka razy w miesiącu, już od ponad roku.
- Może nie brzmi jak powód do dumy, ale dla mnie to naprawdę dużo znaczy. To, że znam tego faceta, wiem dokładnie kim jest, takie pozornie totalnie nieważne rzeczy, które nie robią żadnej różnicy.
- Jeśli mówisz, że robią różnicę to robią różnicę. – przyznałam jej rację.
- Dzięki, że mnie popierasz.
- Zaufam Ci, w końcu z nas dwóch to nie ja jestem dziwką, nie znam się.
To również nie było trafne, ani szczere stwierdzenie, ale Marion znowu się zaśmiała i ostatecznie nie zostawiła mnie zawiniętej w dywan na pustkowiu.
Ten jej cały klient w ogóle nie przypominał ‘klienta’. Miał duży dom, ładnie urządzony, czysty i jasny… Och, tak, zapomniałam wspomnieć – byłam w tym domu, dlatego wiem. ‘Wyglądasz jak szesnastoletnia ćpunka-anorektyczka’ stwierdziła Marion ‘Jemu na pewno nie będzie to przeszkadzało’. Tym sposobem odwiedziłam niejakiego Roberta – wrócił dopiero z pracy, był miły, szczupły, nosił garnitur i walizkę.
- Nie, skąd, nie przeszkadza mi to. – zapewnił na wstępie, a Marion pokiwała głową z miną ‘a nie mówiłam?’.
Wykąpałam się, oni urzędowali w kuchni. Nie dam sobie głowy uciąć co oznaczało to ‘urzędowanie’, ale kiedy wróciłam, na stole stała kolacja. Usiadłam niepewnie na wolnym krześle, nałożyłam sobie co nie co i zaczęłam jeść. Dają to bierz.
- Warto było wpuścić Cię do łazienki, od razu lepiej wyglądasz. - pochwalił mnie Robert z życzliwym uśmiechem.
Marion poszła wziąć prysznic, więc zostaliśmy sami.
- Ja tu nie pracuję. – ostrzegłam żeby, tak na wszelki wypadek, rozwiać jego, chyba nieistniejące, wątpliwości.
- Ja tu nie klient.
- Nie? – uniosłam brwi.
Spuścił wzrok i przygryzł wargi. Przez chwilę się nie odzywaliśmy, on chyba myślał nad czymś ważnym, ja wpychałam w siebie kolejną porcję sałatki greckiej.
- Czy ja mam szansę namówić ją żeby ze mną zamieszkała? – zapytał w połowie drogi widelca do moich ust.
Zatrzymałam się na chwilę, wzruszyłam ramionami, wytłumaczyłam, że dzisiaj zobaczyłam ją pierwszy raz w życiu. Jedzenie znowu zaczęło się zbliżać.
- Ale mi chodziło o to… Wiesz… Ja jej płacę, ale… Chciałbym żeby coś z tego wyszło.
- Co? – mruknęłam z pełnymi ustami.
- Związek kurwa. – wzniósł ręce ku niebu, musiała szybko kojarzyć fakty.
Nie chciałam go dołować, więc przełknęłam co tylko miałam w ustach i udzieliłam się w rozmowie.
- Nie znam jej, ale z tego co mówiła to wcale nie przyjechała do Ameryki żeby zostać prostytutką, a Ty jesteś miły, jak dla mnie, masz szansę. Mogę się tu przespać, czy mnie wyrzucisz?
Machnął ręką, więc noc spędziłam na kanapie, a następnego dnia rano, upchnęłam sobie do kieszeni kurtki kiełbasę z jego lodówki, zgarnęłam z szafki przy drzwiach jakieś drobne i wyszłam jak gdyby nigdy mnie tam nie było.
Nie wiem co się z nimi stało, ale mam nadzieję, że jakoś sobie ułożyli życie, najlepiej razem. Bez tej kiełbasy.
Fajnie było przejść przez miasto w trochę bardziej ogarniętym wydaniu. Kupiłam sobie paczkę Marlboro i poczułam się jakbym ot tak wracała do domu, po nocy spędzonej u koleżanki. Wiedziałam oczywiście, że do domu raczej nie dojdę, ale miałam dobry humor i to się liczyło. Dopóki jakiś facet nie ochlapał mnie wodą wjeżdżając kołem w kałużę. Zaczęłam mu wygrażać i pokazywać bardzo niekulturalne rzeczy jakich damie pokazywać nie wypada, on zatrzymał samochód kawałek dalej. Dobrze, że wtedy popsuł mi ten świetny nastrój, bo przyszły takie czasy, kiedy miałam ochotę popełnić harakiri na Venice Beach. Gdybym nie on, pewnie wcieliłabym plan w życie. Źle to zabrzmiało, wcielanie śmierci w życie i te sprawy… W każdym razie zrealizowałabym swoje zamiary.
Ale był jeszcze Frank.



Rozdział szósty:
Moje życie – całe szczęście i wszystkie kłamstwa.

Gonna love this life.
(Crowded House)

                        Czarny rozklekotany chevrolet nie wyglądał na wóz godny jednego z największych producentów muzycznych ostatnich lat, ale właśnie w takim wraku zastałam Franka pędzącego z prędkością, której prawdopodobnie nie powinien wyciągać.
Miał długą brodę, lubił niebieskie Camele, nosił Ray-Bany w czerwonych oprawkach, pomimo temperatury nie zdejmował skórzanego płaszcza. Chłodny nawiew podkręcał do granic możliwości, z zadowalającym efektem, bo imitacja klimatyzacji była jedyną działającą bez zarzutów częścią samochodu.
- Mogę Cię podwieźć do Denver, dalej chyba opłaca nam się rozdzielić. – mruknął wystukując nogą rytm Whole Lotta Love na pedale gazu, a ja, chyba pierwszy raz w życiu, zaczęłam modlić się żeby to nieziemskie solo nigdy nie powstało.
W obliczu śmierci robimy różne rzeczy, ja, widząc szalejącą stopę Franka, byłabym w stanie poderżnąć gardło Page’owi. Na szczęście nie było go pod ręką.
Zgodziłam się na rozwiązanie zaproponowane przez Franka, z resztą nie chciałam sprzeciwiać się gościowi, w którego rękach, a raczej nogach, leżało moje życie. Poza tym było to całkiem sprytne i z sensem, bo ja nie zamierzałam zabawić w Denver zbyt długo, w przeciwieństwie do niego, miał tu do załatwienia dość ciężką sprawę.
Kiedy mi o tym opowiadał, słuchałam niezbyt uważnie, bo przez cały czas nie mogłam dojść (śmiejcie się, śmiejcie) do tego, kogo mi Frank przypomina. To było coś jak ‘Dam sobie głowę uciąć, widziałam go już gdzieś i to nie w gazecie z podpisem „Właściciel wytwórni blah blah blah”’. W końcu przerwałam mu w połowie jakiegoś ważnego zdania.
- Hej, Ty wyglądasz jak klon gości z ZZ Top! – zabłysnęłam.
- Dzięki! – ucieszył się jak dziecko – Uwielbiam kiedy ludzie mi to mówią!
- A teraz mógłbyś powtórzyć wszystko od początku?
- Taa, nie ma sprawy, jestem przyzwyczajona do pracy z takimi ludźmi.
- Jakimi?
- Takimi, którzy mnie nie słuchają…
- Wybacz, ale tak mnie to męczyło, że nie mogłam skupić się na niczym innym.
Streszczę przepychankę słowną, którą przeprowadziliśmy do ‘- Głupia jesteś./ - Nie, bo Ty.’, to całe kolejne pół godziny w pigułce.
Na koniec Frank powiedział ‘Wiesz, lubię Cię’, a potem opowiedział mi wszystko od początku, co drugie słowo wtrącając jakiś wyraz, zaczerpnięty z mowy pięknej oczywiście, który miał mi udowodnić, że ogarnianie całej wytwórni i wszystkich swoich podopiecznych to nie takie proste i przyjemne zadanie. Zwłaszcza kiedy podopieczni coś zbroją.
- Chłopak ma taki zwyczaj, że jak już coś spieprzy i tama puści to wpada w depresje, wyjeżdża, zaszywa się w hotelu z toną prochów i nie wiesz czy jeszcze żyje czy już nie, bo nie odzywa się do nikogo.
Stary kumpel dał Frankowi cynk, widział delikwenta w Denver, podejrzewał nawet, że wie gdzie pomieszkuje, więc Frank, jak miłosierny ojciec, ruszył na poszukiwanie swoje syna marnotrawnego, żeby uratować mu życie i przyjąć przeprosiny. Kłopot był w tym, że syn marnotrawny jeszcze nie miał zamiaru się nawracać.
- To nie chodzi nawet o pieniądze, o to, że powinni nagrywać kolejną płytę. Może nie wszyscy tak mają, ale… Wiesz, mnie naprawdę obchodzą Ci ludzie, którymi się zajmuję.
- Widzę. – przyznałam, bo, z której strony by na to nie spojrzeć, właśnie byłam świadkiem jednego z aktów troski.
Ale Frank kochał to co robił i nie miał zamiaru niczego zmieniać.
- Bywają zagubieni, ale obcowanie z młodymi, tak utalentowanymi ludźmi bez przerostu ego to najlepsza rzecz jaka mnie w życiu spotkała. – mówił zafascynowany – Siedzi sobie taki jeden na kanapie, brzdąka coś od niechcenia na gitarze, a ja patrzę na niego i chociaż zachowuję się normalnie, w głębi duszy myślę ‘Kurczę, stary, ten gość będzie objawieniem na miarę Jimmy’ego Page’a’.
Słysząc nazwisko gitarzysty, pokiwałam gorliwie głową.
- Taak, dobrze, że mamy takich ludzi jak Jimmy Page na świecie, że jeszcze żyją… - wzruszyłam ramionami z niewinną miną – I nikt ich przypadkiem nie zabił.
Frank przytaknął.
Do takich ludzi pewnie też był przyzwyczajony.
- …oni mogą sobie mówić co tylko chcą, ale przed tym nie uciekną. W dzisiejszych czasach muzyka ma ogromny wpływ na ludzi. Za muzykami ludzie pójdą wszędzie, politycy nawet nie zdają sobie sprawy z tego jaką gwiazdy rocka mają nad nimi przewagę.
Nie wiedziałam kogo tyczył się początek tego zdania, ale wnioskowałam, że dziewięćdziesięciu procent wpływowych ludzi.
- W sumie to racja. Chciałabym tak.
- Jak kiedyś Cię najdzie to odezwij się, służę pomocą.
Tym sposobem, Frank dał mi swoją wizytówkę, którą upchnęłam głęboko w kieszeni. Żeby ją tam umieścić, musiałam wyciągnąć kiełbasę. Nie chcecie znać obłędu jaki pojawił się w oczach Franka na jej widok.
Przez resztę drogi jedliśmy kiełbasę. Jako przesłuchanie, tak w między czasie, darłam się do Sex Pistols i Funakdelic, też tańczyłam, ale średnio pozwalała mi przestrzeń. Na koniec odśpiewałam pełną wersję Good Thoughts, Bad Thoughts grając na grzebieniu.
- Niezła jesteś. Naprawdę zadzwoń.
Frank odebrał sobie przyjemność obcowania z kolejnym ‘młodym, utalentowanym człowiekiem bez przerostu ego’ – podbudował moje ego zanim zaczęliśmy współpracować. Dowartościowana, z perspektywami na przyszłość, zostałam w centrum Denver. I znowu nie miałam pojęcia dokąd pójść.
Rozdział siódmy:
Akwizytor, diler, co za różnica?

God bless us everyone, we are broken people living under loaded gun.
(Linkin Park)

                        Po ostatnich kilku godzinach jazdy, wylądowałam w Denver gdzie aż roiło się od autostopowiczów i trampów, którzy zmierzali, może nie wszyscy do Los Angeles, ale zdecydowanie w większości, na wschodnie wybrzeże. Złapanie jakiegokolwiek samochodu przy głównej wylotowej z miasta wprost graniczyło z cudem, nawet dla mnie było to oczywiste, chociaż doświadczenie miałam nikłe. Wygrzebałam z głębi kieszeni jeansów kilka drobniaków z zamiarem spędzenia nadchodzącej nocy w mieście. Było ich trochę mniej niż się spodziewałam, więc jedna noc zmieniła się w dwie przepracowane na zmywaku i przespane na dworcu. Może nie był to weekend oznaczony pięcioma gwiazdkami, ale poprawiłam nim chociaż odrobinę swoje fundusze, dzięki czemu pozwoliłam sobie na spędzenie kolejnej nocy w Denver, tym razem pod szyldem najtańszego motelu jaki udało mi się znaleźć. Na dworcu kupiłam paczkę Cameli. Przespacerowałam całe miasto wypalając kolejne papierosy i ciesząc się, że jeszcze nie muszę się martwić o transport.
Chyba jest taki stereotyp, pewne przekonanie o tym, że jeśli ktoś mieszka w Ameryce to zna wszystkie stany na wylot i najprawdopodobniej każdy odwiedził milion razy. Gówno prawda. Założę się, że mieszkając w jednym z najbardziej znanych miast, to jest w Nowym Yorku, wiedziałam o Teksasie, albo Montanie mniej niż niejeden europejczyk. Moja baza danych milczała też na temat Kolorado, więc idąc sobie ulicami, których nazw nie słyszałam nigdy w życiu, chłonęłam coś co było mi całkowicie nieznane. Po dotarciu z Nowego Yorku do Los Angeles odkryłam, że jest kilka takich miejsc, które mają swój niesamowity, taki naprawdę niesamowity klimat, niemożliwy do podrobienia. Denver to bez cienia wątpliwości jedno z tych miejsc. Wiecie, nie byłam nigdy wyjątkowo dojrzała, więc czułam się trochę jak mała dziewczynka, która zamachnęła się na coś, czego nie może dosięgnąć. Ci wszyscy ludzie, liczenie pieniędzy, planowanie z mapą… Rockmani, którzy pokonali podobną trasę w pogoni za karierą mogą sobie gadać, że po prostu wsiedli w coś tam, schlali się i obudzili w Los Angeles. Gówno prawda po raz drugi. Oczywiście, dla mnie ta podróż ma wymiar osobisty, staram się poznać i zrozumieć siebie, przy tym dobrze bawić, nie tylko przeskoczyć z jednego punktu mapy do drugiego, ale wiedzcie, że bez względu na beztroskę jaką ktoś się może odznaczać, potrzebna jest tu niesamowita odpowiedzialność. Odpowiedzialność to duże słowo i, kiedy mieszkasz z rodzicami, którzy ciągle Ci je powtarzają, niepotrzebne. Zaczyna się je rozumieć dopiero o czwartej rano zeskakując z ciężarówki transportującej siano i przypominając sobie, że wypada się czegoś napić, bo niedługo zacznie Ci grozić odwodnienie. Wtedy odpowiedzialność staje się całkiem naturalna.
Idąc ulicami Denver czułam to, co towarzyszyło mojej odpowiedzialności; byłam niezależna. Nic mnie nie ograniczało. Mogłam teraz zrobić dokładnie wszystko i tylko moim wyborem było to na co faktycznie się zdecyduję. Musiałam ponieść konsekwencje wszystkich czynów, toteż wybierałam mądrze. Do rana miałam chłonąć cudowne fluidy unoszące się w powietrzu Denver, później zadbać o przejazd dalej.
Mówiąc o fluidach, mam tu na myśli, możliwe, że pozorną, ale naprawdę niesamowitą beztroskę. W Denver było to, co sprawiało, że każdy przed czymś uciekający, zmierzający do szczęścia wędrowiec, znowu miał dwanaście lat, mieszkał z rodzicami i wymknął się o zmroku, aby zaczerpnąć wolności, a kolejnego dnia wstać i wybrać się z uśmiechem grzecznego dziecka na ustach do szkoły. Tutaj nie było zmartwień. Każdy miał ten sam problem, więc po co było o nim rozmawiać. Tutaj znowu stawaliśmy się beztroscy, a odpowiedzialność była dla nas zbyt dużym i obcym słowem. Idąc ulicami Denver właśnie tak się czułam. Po dwóch dniach zbierania pieniędzy na życie mogłam spokojnie podziwiać pędzące samochody, przechodniów i kolorowe światła.
Zawsze lubiłam obserwować ludzi, więc kupiłam sobie półlitrową butelkę piwa Purple Haze w pobliskim sklepie monopolowym i skręciłam w boczną uliczkę. Usadowiłam się wygodnie na krawężniku, skórzaną kurtkę zarzuciłam na ramiona, zapaliłam kolejnego papierosa. Wybrałam dobrze, za rogiem był niewielki klub, z którego muzykę było słychać nawet tutaj, a była to muzyka całkiem przyjemna dla ucha. Wyjęłam z kieszeni zdezelowany otwieracz kupiony na ostatnich wakacjach na Florydzie, korek puścił całkiem łatwo. Dawno nie miałam w ustach Purple Haze, i wiecie, nigdy nie smakowało tak dobrze jak wtedy w Denver. Zdawało mi się, że czuję fiolet wpisany w etykietę przyklejoną na butelce.
W połowie trzeciego utworu, kawałka Lovin’ Spoonful, który wyjątkowo przypadł mi do gustu, dobre pięć lat temu, kiedy to spędziłam całe lato w mieście, czarny, obdrapany mustang zatrzymał się dokładnie przede mną.
- Wsiadaj! – krzyknął ktoś ze środka.
Nie wiedziałam o co chodzi, ale jak już wspomniałam, byłam dość naiwna, dlatego słysząc, że ktoś zaprasza mnie do swojego auta pomyślałam ‘Hej, ten gość ma samochód, a ja potrzebuję samochodu, więc czemu nie?’. Wsiadłam.
- Dobra, co sprzedajesz? – ruszył powoli w głąb sieci uliczek, aby następnie wyjechać na przedmieścia Denver.
- A wyglądam jak akwizytor? – prychnęłam zakładając nogę na nogę i strzepując popiół za okno.
- Szczotek to byś nie mogła sprzedawać, ale prochy jak najbardziej. – wzruszył ramionami.
Wtedy pojęłam, że sytuacja najbezpieczniejsza nie jest, bo prawdopodobnie siedzę w samochodzie z ćpunem, który pozwolił mi wejść do środka tylko dlatego, że najwyraźniej bardzo potrzebuje narkotyków, a ja, nie wiedzieć czemu, mogłam w jego mniemaniu je sprzedawać.
Cóż, byłam naiwna i wcale nie uznałam, że lepiej wysiadać i opuścić samochód, dla własnego bezpieczeństwa. Pomyślałam ‘Hej, co z tego, że chce ode mnie prochów, przecież nadal potrzebuję samochodu, a on nadal go ma. Stara, coś wymyślisz, bez stresu’.
- To jak? – zapytał.
- Z czym?
Całkiem możliwe, że miałam niezły talent do sprawiania wrażania kompletnej idiotki, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
- Z prochami. – odpowiedział nerwowo wystukując jakiś rytm na desce rozdzielczej.
- Ach, z tym… - pokiwałam głową w zadumie.
- No to jak?
- Słuchaj, jest pewien problem… - zaczęłam tonem dziewczyny, która właśnie chce rzucić bardzo miłego chłopaka.
- Kasa się nie liczy, naprawdę, zapłacę ile chcesz…
- Bardzo bym chciała, może nawet bym nie wyłudziła od Ciebie wyjątkowo dużo, ale…. Ja nie sprzedaję narkotyków. – przygryzłam wargi czekając aż mnie uderzy, albo zastrzeli, ale przyrzekłam sobie, że stąd nie wysiądę.
Zaskoczył mnie. Zjechał na pobocze, uderzył głową o kierownicę, zaczął płakać i opowiadać mi o tym jakie życie jest beznadziejne. Był muzykiem, dość znanym, faktycznie, kojarzyłam skądś jego twarz, możliwe nawet, że bym go od razu poznała, gdyby nie wyglądał jak trup. Jeździł od dwóch godzin po mieście i próbował kupić chociaż jedną działkę, był na głodzie, cholernie daleko od domu, nie odzywał się do nikogo.
- Kolejny raz spieprzyłem, wszystko co mam. – wyjąkał skruszony – Jakby tego było mało, diler, którego sobie wypatrzyłem, nawet nie sprzedaje narkotyków… Boże za co?! – wzniósł ręce do nieba i wybuchł jeszcze bardziej rozpaczliwym płaczem niż wcześniej.
Zrobiło mi się go żal, naprawdę. Nie woził się jakoś strasznie, nie powiedział ‘Ach, jestem taki sławny, przez to wpadłem w nałóg!’. Opowiedział mi o tym jak mu cholernie przykro, bo wie, że nawalił, że skrzywdził swoich przyjaciół, a pomimo tego nie może przestać, bla bla bla… Dobra, przyznaję, trochę mnie to nudziło, ale widziałam, że jest nieszczęśliwy i było mi go szkoda, więc zaproponowałam, że jeżeli tylko da pieniądze, wyjdę, skombinuję mu jakąś działkę i spotkamy się w tym miejscu za pół godziny. Musiało być z nim naprawdę źle, bo zgodził się i odstąpił mi cały swój portfel. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że lepiej jeżeli ja poszukam dilera i załatwię tę sprawę. Nie opłacało się kraść jego pieniędzy. Bardziej potrzebowałam samochodu, a liczyłam na jego wdzięczność kiedy już się naćpa i będzie szczęśliwy. Dlatego też ruszyłam w obce miasto z portfelem wokalisty jednego z najpopularniejszych amerykańskich kapel i paczką Cameli w kieszeni, w poszukiwaniu narkotyków. Nic więcej nie miałam – plecaka nie wzięłam, nawet swoje piwo zostawiłam mu na pocieszenie. Modliłam się tylko, żeby nie rozwalił nim sobie głowy. Albo żeby nie zwiał z moimi rzeczami. Chociaż jego portfel z pewnością był dużo bardziej wartościowy niż piwo i… i to koniec.
Czekał na mnie w tym samym miejscu, już nie płakał, przysypiał słuchając Jimiego Hendrixa z moją pustą butelką w dłoni. Zerwał się od razu kiedy weszłam do środka.
- Nie okradłam Cię. – oznajmiłam dumna ze swojego osiągnięcia.
Całą noc przesiedzieliśmy na podłodze w jego pokoju hotelowym na obrzeżach Denver słuchając płyt Led Zeppelin. Rozmawialiśmy, on ćpał, a ja wypiłam całą zgrzewkę Purple Haze, którą kupił mi w ramach zadośćuczynienia.
- Więc jedziesz do Los Angeles? – zapytał o trzeciej nad ranem kiedy nuciłam Dazed and Confused.
Przytaknęłam.
- Jeszcze nie jestem gotowy żeby tam wracać. – mruknął – Zawiozę Cię do Albuquerque. Poradzisz sobie dalej sama, stamtąd już blisko.
Tym sposobem zawiózł mnie do miejsca o najgłupszej nazwie jakąkolwiek w życiu słyszałam. W przydrożnym barze zjadłam porządny obiad. Wykąpałam się w wynajętym przez niego apartamencie, przepakowałam swoje rzeczy. Na drogę dostałam paczkę papierosów.
- Trzymaj się. – poklepał mnie po ramieniu widząc zjeżdżające na pobocze auto.
- Ty też. – życzyłam mu – I wracaj do żywych.
- Wrócę.
Nie wrócił.
W zaciszu hotelu Albuquerque nagrał ostatnią, akustyczną płytę, a raczej kasetę, bo miał przy sobie tylko dyktafon. Każda z piętnastu piosenek była pożegnaniem skierowanym do innej osoby. Dzięki czternastej, dowiedziałam się, że to on był zgubą Franka.
Piętnasta była dla mnie, zawierała dedykację, która szła jakoś w stylu ‘… gdybym wtedy trafił na rasowego dilera, pewnie wylądowałbym bez niczego na bruku, ale trafiłem na dziewczynę z butelką Purple Haze, która uważała, że Albuquerque to najgłupsza nazwa świata, miałaś rację Jaimie…’. Przez tekst poczułam się niezręcznie, bo mówił o tym, że gdyby nie ja, pewnie znalazłby go ktoś na tym bruku, wysłał na odwyk i znowu musiałby przechodzić przez te męki, ale dzięki mnie, może się zabić i umrzeć tak jak chce. Na końcu zamieścił krótkie wyjaśnienie. Brzmiało mniej więcej tak ‘Dobra, jak pierwszy raz Cię spotkałem to od razu poczułaś się niezręcznie – najpierw musiałaś się tłumaczyć z tego, że nie sprzedajesz narkotyków, potem musiałaś słuchać moich narzekań. Teraz Cię dobiłem, ale tak na serio to dzięki, mogłem się komuś wyżalić i, tak na koniec, zrobić coś dobrego…’ i dalej w ten deseń, a na koniec szaleńczy wybuch śmiechu. Na grobie, zgodnie z jego ostatnią wolą, przy dacie urodzenia i śmierci napisano ‘… zmarł w Albuquerque – miejscu o najgłupszej nazwie świata’.
A ja do dzisiaj nie mogę sobie przypomnieć nazwy tego cholernego zespołu.


Rozdział ósmy:
Co kryje środek?

I wanna know more than your brain.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Chciałam jak najszybciej wydostać się z Albuquerque, a Ian był idealnym rozwiązaniem tej sytuacji. Miał sportowe volvo i widocznie mu się spieszyło, bo w pełni wykorzystywał jego możliwości. Zachowywał się jak zwykły, rozpieszczony gówniarz. Jechał z Oklahomy do Phoenix, spędzić weekend z przyjacielem i kartą kredytową rodziców. Z wyglądu nieco przypominał młodego Micka Jaggera. Okna były otwarte, a przy takiej prędkości efekt jest oszałamiający, wiatr w twarz, prawie jak kabriolet, aż zrobiło mi się chłodno. Pomimo tego, Ian podjął się przekrzyczenia warkotu silnika i wszelkich innych hałasów, aby opowiedzieć mi kilka naprawdę niesamowitych historii, które aż kipiały prawdziwością. Szczerze, jestem przekonana, że nawet Mick Jagger nie byłby w stanie temu wszystkiemu podołać.
- …więc wracamy z imprezy, nocnym autobusem, usiedliśmy za kierowcą i jak jest ta szyba dzieląca go od pasażerów, to zaczęliśmy w nią walić. Nagle podleciała do nas grupka gości, tacy w kapturach, napakowani i chcieli nas pobić, a my... – i tak dalej.
Nie żeby mi nie zaimponował, ale siedziałam przytakując mu i ziewając. Musiałam być zmęczona, bo w końcu zasnęłam.
Nie wiem czy Ian zauważył czy nie, wiem, że kiedy się obudziłam mówił dalej. Postanowiłam się pogodzić z tym, że patrząc na jego ciągle ruszające się usta nie rozumiałam słów. Odpaliłam sobie papierosa i pokiwałam głową aby chociaż sprawiać wrażenie zainteresowanej. Był cholernie nudny, ale coś miał w oczach, coś co sprawiało, że tylko w taki sposób mógł pozostać w swojej roli. Jednocześnie byłam skłonna się założyć, że wracając do domu nieraz płakał odreagowując w ten sposób jedno złe słowo wypowiedziane pod jego adresem, na które w pierwszej chwili odpowiadał jakąś ciętą ripostą i wrednym śmiechem. Kreował siebie na narcyza, imprezowicza, podrywacza, ulubieńca kobiet. Ciężko było mi rozpoznać, która z tych twarzy najlepiej odzwierciedlała jego prawdziwą osobowość. Wydaje mi się, że żadna.
- Masz małe cycki – mówił łudząc się, że przywiązuję wagę do jego opinii, zaraz podniosę zdesperowana bluzkę i zapytam przerażona ‘Naprawdę są małe?!’ – Ale nie są takie znowu złe. Idealnie do ręki.
- Yhym… - mruczałam pod nosem leniwie i odpalałam jeszcze jednego papierosa żeby to przetrwać.
Do pewnego momentu był nawet znośny. Wiecie, na krótki dystans, taka znajomość mogła ułożyć się całkiem przyjemnie. Ianowi się zdawało, że te wszystkie ‘fascynujące’ historie usytuują go nad kobietami, że laski będą padały mu do stóp. W rzeczywistości, można go było potraktować jak męską dziwkę. Podrywa Cię w najtańszy sposób, chwali swoimi beznadziejnymi zasługami, spędza z Tobą noc, a potem odchodzi bez słowa. Tylko, że Ian wychodząc bez słowa myślał ‘Ale ją zerżnąłem, nieźle było, pewnie się popłacze jak zauważy, że wyszedłem zanim wstała!’. Dziewczyna z kolei nie posiadała się z radości, że kłopotliwy gość już sobie poszedł. Wytrzymałam całkiem długo, ale miarka się przebrała, nie jestem wyjątkowo cierpliwa. Wysiadłam z samochodu kiedy wszedł na stację benzynową i odeszłam ‘bez słowa’. Ciekawe co sobie pomyślał jak zauważył. 
Popatrzyłam z żalem na grosze wysupłane z dna kieszeni. ‘Cóż, to niezbędne’ stwierdziłam wyobrażając sobie kolejne trzy godziny spędzone z Ianem. Wsiadłam w autobus, na który cudem mi starczyło. Zawiózł mnie do Pheonix – bez opowiadania niestworzonych historii – i kiedy dotarłam na miejsce, odetchnęłam głęboko i stwierdziłam, że to była dobra decyzja.


Rozdział dziewiąty:
Wciąż dalej i dalej.

Throw me to the sky, because I know I'm coming back
(Red Hot Chili Peppers)

                        W Phoenix miałam nadzieję spotkać kogoś kto zawiezie mnie prosto do celu i, przynajmniej tym razem, nie zawiodłam się. Zjadłam tosty z serem i szynką w barze usytuowanym już za miastem, dokąd podrzucił mnie jakiś chłopak na skuterze. Nie miałam okazji z nim porozmawiać, po prostu chciałam gdzieś tanio zjeść, a on akurat jechał do domu, do jakiegoś pobliskiego miasteczka. Wypiłam kawę i rozłożyłam przed sobą zniszczony blok, który dostałam od Malcolma na początku mojej podróży, a teraz, wreszcie mogłam zamieścić na nim nazwę ‘Los Angeles’. Poprawiłam napis kilka razy, co nie było proste biorąc pod uwagę możliwości mojego markera. Wreszcie wstałam, ruszyłam do wyjścia.
- Los Angeles? – usłyszałam głos dochodzący ze stolika obok.
- No… tak. – wzruszyłam ramionami i odwróciłam się do osoby, która mnie zaczepiła.
Dziewczyna, młoda, długie blond włosy, okulary przeciwsłoneczne. Zaproponowała żebym z nią pojechała, a widząc moje zaskoczenie taką propozycją, dodała, że nie lubi samotności. Zgodziłam się, jak zwykle, nie widząc żadnych przeciwwskazań.
Jeździła trochę podniszczonym, granatowym citroenem, paliła francuskie papierosy, a przeklinała tylko okazjonalnie.
- Nigdy nie próbowałam być wyjątkowo dziewczęca, ale ostatnio doszłam do wniosku, że w niektórych przypadkach to po prostu kurwa nie wypada. – mówiła pochylając się nad kierownicą i wyprzedzając kolejne samochody.
- …a  czasami jest to niezbędne. – dodawałam pod nosem przeglądając jej kasety, miała całkiem sporą i naprawdę dobrą kolekcję, aż nie mogłam się na nic zdecydować, więc przez pierwsze pół godziny słuchałyśmy po prostu radia.
Jej znajomość muzyki mnie dobijała, każdy utwór otaczała komentarzem: ‘a słyszałaś to?’, ‘ci goście są naprawdę nieźli’, ‘ten kawałek cholernie mi się podoba’ czy innym ‘mówię Ci, za kilka lat będą najbardziej znanym zespołem świata’. Zazwyczaj miała rację, albo jej opinia po prostu pokrywała się z moją, tylko, co uświadomiłam sobie podczas tej podróży, byłam trochę w tyle. Nie znałam nawet najwyższych pozycji w swoich ulubionych rankingach. Na szczęście napotkałam na osobę, która pomogła mi nadgonić nowości. Przez pierwsze pół godziny, jak już mówiłam, potem zaczęłyśmy słuchać jej kaset i dzielić się swoimi, niezależnymi od list przebojów, gustami.
- To tylko demo, znajomy mi podrzucił – rzucała znowu zmieniając kasetę w odtwarzaczu – Powoli nagrywają pierwszy album, ale już grają na żywo. Wiesz, chcę ich zobaczyć, czegoś takiego w życiu jeszcze nie słyszałam, no proszę Cię, to są moi ludzie, wreszcie ktoś zwrócił uwagę na biedne kojoty!
W ogóle z Maggie bardzo się zżyłam już na początku. Trochę ciężko było przebrnąć przez pierwsze dziesięć minut, ale w końcu obydwie się otworzyłyśmy i od razu poczułam z nią niesamowitą więź. Kiedy panowała między nami cisza, ona zaczynała mówić, a mówiła w taki sposób, że aż chciałam jej słuchać i słuchać. Chociaż nawet słuchała niesamowicie, mówiąc, miałam wrażenie, że mogę wyrzucić z siebie absolutnie wszystko. Nie wiem czemu, po prostu otaczało ją coś, co mi wyjątkowo odpowiadało.
Możliwe, że była to szczerość, bo opowiedziała mi o sobie naprawdę dużo.
Nie była stąd, to znaczy nawet nie z Ameryki, z resztą nie musiała o tym mówić, wystarczyło, że po prostu mówiła, zdradzał ją ten uroczy, europejski akcent. Była niewiele starsza ode mnie, a przebyła już naprawdę długą drogę. Po osiemnastych urodzinach wyjechała, tułała się po Stanach już od prawie rok i, jak mówiła, ciągle coś jej nie pasowało. Miała koncie całkiem sporo osiągnięć jeżeli chodzi o szeroko pojętą sztukę, była inteligentna i zaskakująco wykształcona jak na swój wiek.
- …i nadal czuję, że coś tu nie gra. – tłumaczyła.
Co chwila się uśmiechała, machała ręką aby podkreślić, że to całe narzekanie nie ma znaczenia, że jest szczęśliwa, ale wszystko temu zaprzeczało. Uważała, że siedzi w niej dziwna potrzeba dążenia do perfekcji i sięgania szczytów.
- Chciałam, i nadal chcę, więcej i więcej, ale nie miałam wtedy poczucia, że to ‘więcej’ mogę znaleźć gdziekolwiek w pobliżu.
Tym sposobem ruszyła przed siebie i trafiła tu gdzie jest teraz. Nie była pewna przyczyny tego wszystkiego, przyznała, że stara się to z siebie wyprzeć, ale w głębi serca obarcza sporą częścią winy swoją matkę.
- Tata zawsze był moim ideałem. Wstyd się przyznać, ale myślałam, że gdyby się rozwiedli, mogłabym z nim spokojnie zamieszkać… Mama zachowywała się jakby była zazdrosna o nasze relacje, czy coś… Nie wiem. – wzdychała pod nosem i urywała na chwilę rzucając kilka uwag dotyczących muzyki, albo nowej książki Stephena Kinga.
- Wiesz, rodzice są od tego żeby pochwalić każde bazgroły narysowane przez dziecko i pogratulować mu talentu. – podsumowała ostatecznie skręcając w stronę zajazdu przy wjeździe do Brawley - Chyba nie czułam się doceniona jako dziecko, więc teraz ciągle szukam tego poczucia, że jestem wystarczająco dobra.
Do tematu już nie wróciłyśmy.
Pomimo tego, przyznawała, że życie dało jej naprawdę dużo.
- Zaskakujące ile radości mogą Ci przynieść chociażby cztery minuty… - mówiła zafascynowana z tym swoim niesamowitym uśmiechem – Może nie wszystko mi się udaje, może ciągle czegoś próbuję i szukam, ale wiem jak smakuje szczęście i wiem, że nie każdy miał okazję doświadczyć go chociaż na tak krótką chwilę jak ja.
Spędziłyśmy noc w motelu pod Brawley, kolejnego dnia miałyśmy wjechać do Los Angeles.
- Wiem, że moje wypowiedzi są trochę rozchwiane, motam się w zeznaniach. Cóż, jestem trochę niezrównoważona, tyle. Jeśli Ci to nie przeszkadza, prześpimy się w Brawley.
Nie przeszkadzało mi. Zjadłyśmy kolację w restauracji na parterze zajazdu, dla dobrego snu wypiłyśmy kilka piw. Rozmawiałyśmy do późna oglądając jakiś tani horror z telewizji kablowej. Rano wypaliłyśmy kilka papierosów przy kawie i ruszyłyśmy w drogę.
Zaparkowała pod domem jednego ze swoich znajomych, po czym odprowadziła mnie na Venice Beach.
- Kwintesencja Ameryki. – oznajmiła z uśmiechem – To wiesz, życzę Ci żebyś tutaj znalazła siebie, bo chyba po to przyjechałaś.
- Dzięki, ja Ci życzę szczęścia. – odwzajemniłam uśmiech.
Zasługiwała na szczęście i w końcu je dostała. Prawie trzydzieści lat później usłyszałam od kogoś, że ze swojej niekończącej się podróży wróciła nosząc uśmiech.
Nadal jak w ’80.




Część trzecia

Dokąd teraz?

Night is falling, you have come to journey's end.
(Annie Lennox)


Rozdział pierwszy:
Jak wysoki jest ten szczyt?

Remind me if you will exactly what we're fighting for?
(Red Hot Chili Peppers)

                        Venice Beach było świadkiem jednego z największych załamań nerwowych mojego życia. Maggie odeszła, a ja… Ja nie miałam dokąd. Usiadłam na krawężniku i zapaliłam kolejnego papierosa z tych na właśnie-taką-okazję. Był wieczór, z klubów ryczała już muzyka, gdzieś w tym całym hałasie chowało się I Can’t Get No Satisfaction. ‘Może w tym tkwi problem’ pomyślałam. Może właśnie o to chodzi, że zawsze wszystkiego chcę więcej i więcej, a tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia gdzie kończy się ta pogoń za marzeniami. Albo wiem doskonale, że wcale się nie kończy, nie ma wykrystalizowanego celu, ani najmniejszego sensu. Działałam pod wpływem impulsu, zdawało mi się, że na tym polega tworzenie własnej historii, a może powinnam usiąść i choć raz zastanowić się nad tym co robię. Wtedy na pewno nie wylądowałabym jakieś cztery tysiące kilometrów od domu, bez pieniędzy, jedzenia… czegokolwiek. Nie miałam nic, tylko tę cholerną paczkę papierosów w kieszeni skórzanej kurtki. Nie znałam tu nikogo, nie miałam zarysu jakiegokolwiek planu, nigdy nie zastanowiłam się nad tym co zrobię kiedy już znajdę się na drugim końcu Ameryki, miałam nadzieję, że będzie to naturalne. Sądziłam, że różnię się od tych wszystkich dziewczyn, które mówią ‘Skończyłam szkołę, świecie nadchodzę!’, zaczynają pracę w tanim barze i spędzają tam resztę życia, ale siedząc u celu swojej wielkiej wyprawy, zaczynałam w to wątpić. One były przynajmniej o tyle do przodu, że zarabiały pieniądze.
Wybuchłam płaczem i zapaliłam kolejnego papierosa.
Już dawno odcięłam sobie drogę ucieczki; nie potrafiłabym wrócić ot tak do rodziców, z resztą psychicznie chyba nie byłam w stanie nawet dotrzeć do Nowego Yorku.
Szukałam siebie, a co znalazłam?
Właśnie.
- Coś Ty kurwa zrobiła? – jęknęłam do siebie pod nosem i oparłam brodę na kolanach.
Dookoła mnie krążyła masa ludzi. Jedni jechali rowerami, inni motorami, inni na deskorolkach, jeszcze inni prowadzili się nawzajem chwiejnym krokiem. Goście w garniturach, którzy nie wiadomo jaki interes mogli mieć w takim miejscu, plażowicze, letnicy, studenci świętujący wolność, roześmiane i zalane w trupa punki, odstrzeleni od rzeczywistości Goci, rockmani i ich laski… Skądś musieli się tu wszyscy wziąć, prawda? Nie wiem skąd, ale musieli. I czy to możliwe, że wszyscy wiedzieli dlaczego tu są? Czy możliwe, że wszyscy wiedzą dokąd zmierzają?
Do moich uszu dobiegł dźwięk gitary. Znałam melodię, ale nie mogłam jej rozpoznać. Dopóki nie usłyszałam słów.
- Going To California… - szepnęłam i pociągnęłam nosem.
Nie wiem o czym wtedy myślałam, nie miałam czasu na zastanowienie, wszystko wyszło samo z siebie. Zerwałam się na nogi, rozejrzałam wokół i zobaczyłam ciemnowłosego chłopaka siedzącego niedaleko, na murku jednej z witryn, grał i śpiewał. Złapałam go za ramię i pociągnęłam.
- Cześć, jestem Jaimie. – przedstawiłam się, uścisnęłam mu rękę, nie czekałam aż skończy swoje imię, usłyszałam tylko coś jak ‘Jeffblabla’ – Słuchaj, wiem, że to dziwne, ale jakiś czas temu przyśnił mi się Jimmy Page na polu truskawek, grał właśnie Going To California, więc rano obudziłam się, miałam to śmieszne uczucie, wzięłam plecak, wyszłam z domu i ruszyłam do Californii… - wzięłam głęboki wdech – Mieszkam w Nowym Yorku, to spory kawałek, przyjechałam autostopem i jak już wylądowałam tutaj to wpadłam w depresję, stwierdziłam, że moje życie nie ma sensu, zaczęłam płakać… Wtedy Ty zacząłeś grać Going To California, a ja pomyślałam, że muszę koniecznie do kogoś zadzwonić, że może to wszystko do czegoś jednak prowadzi i… Chcę zadzwonić, ale nie mam pieniędzy, więc… - wzruszałam ramionami i zrobiłam najsłodsze oczy na jakie było mnie stać.
- Nieźle. – brunet popatrzyła mnie kiwając głową z uznaniem.
- Pomożesz mi….? – zamrugałam tymi słodkimi oczami z nadzieją.
Dał mi kilka drobnych z pokrowca, wytłumaczył gdzie znajduje się najbliższy automat i uśmiechnął w taki sposób, że nagle zaczął mi się strasznie podobać, ale miałam nieco inne sprawy na głowie. Tak czy inaczej, podziękowałam i biegiem rzuciłam się do automatu.
Przeszukałam wszystkie kieszenie, z ostatniej wydobyłam zgniecioną kartkę z numerem telefonu, który drżącymi palcami wystukałam na klawiaturze. Wpakowałam w automat wszystkie pieniądze, po czym wzięłam głęboki oddech wsłuchując się w sygnał.
- Frank? – odezwałam się w odpowiedzi na trzaski po drugiej stronie słuchawki – Tu Jaimie.
- Miło, że dzwonisz, co u Ciebie? – Frank widocznie o mnie nie zapomniał, bo szczerze ucieszył go ten telefon.
- Dotarłam na miejsce, jestem w L.A. i mam ogromny problem, bo stanęłam tu i uświadomiłam sobie, że to wszystko było cholernie głupie, że nic nie zaplanowałam, teraz nie mam dokąd iść, jestem całkiem sama i wydaje mi się, że lepiej zrobiłabym zostając w domu i… Kurwa mać, nie wiem co zrobić, nie wiem… Nie mam nic, wyżebrałam od jakiegoś gościa na ulicy pieniądze na automat i zadzwoniłam, bo… Bo do nikogo innego nie mogę zadzwonić… Kurwa mać, co ja tu robię… - urwałam i westchnęłam pod nosem.
- Spokojnie… - słyszałam jak Frank zaciąga się papierosem – Idź na plażę, posiedź na piasku, obejrzyj sobie zachód słońca, zapal papierosa, pomyśl nad życiem i, jeśli tylko będziesz chciała, przyjdź.
Zdążył podać mi adres, potem skończyły się impulsy, połączenie przerwało.
Posłuchałam Franka. Przesiedziałam na Venice Beach długie godziny. Dużo myślałam, paliłam, płakałam. Na koniec zdjęłam z siebie ubrania i weszłam do wody. Zanurzyłam się w niej, odgarnęłam mokre, związane włosy z czoła i spojrzałam na gwiazdy. Były wspaniałe – tak jak tej nocy, którą spędziłam za stacją benzynową pod Lexington.
- Moje miejsce, mój czas. – mruknęłam zamykając oczy i już wiedziałam.
Głos, jak zwykle, dorzucił swoje trzy grosze. ‘Nic nie masz, nic nie możesz stracić.’.
To znowu była ta śmieszna świadomość. Nic nie dzieje się bez przyczyny, a skoro jestem już tutaj, muszę zmierzyć się z tym co zdobyłam. Nigdy nie myślimy o tym, jak damy sobie radę z marzeniami kiedy już je zdobędziemy, ale w końcu przychodzi nam się z nimi zmierzyć.
- Moje miejsce, mój czas. – powtórzyłam.
Zbyt wiele osiągnęłam, aby teraz się wycofać, poza tym, nie chciałam się wycofywać. Taka już byłam, zawsze chciałam więcej, wciąż dalej, do przodu.
Jeszcze raz spojrzałam w niebo.
Może musiałam stracić pewność, żeby przypomnieć sobie, że to dla mnie świecą te cholerne gwiazdy i to mnie Jimmy Page grał Going To California w truskawkach.


Epilog:
Czy podróż już zakończona?

It’s right on time.
(Red Hot Chili Peppers)

                        Frank roztoczył nade mną swoje skrzydła. Stałam się jedną z jego ukochanych podopiecznych. Interesowało go to czy mam wygodne łóżko, co jadłam na śniadanie, z kim spędzałam ostatni wieczór, co piłam, w którym klubie najczęściej bywam, jakie papierosy aktualnie palę, co zainspirowało mnie do napisania tego tekstu, a co do tamtego, czym mam z czymś problemy… Wszystko. Zawsze mogłam poprosić go o pomoc, zapytać co myśli o moim najnowszym dziele. Przesiedzieliśmy razem niezliczoną ilość nocy, co nie było wielkim wyczynem, bo pierwsze pół roku przesiedziałam w jego domu. Kiedy mówiłam ‘Frank, już nie daję rady, mam dosyć…’ on siadał koło mnie na kanapie, słuchał każdego ‘…to jest źle i to i to…’, głaskał po głowie, a na koniec opowiadał jakąś historię, która zaczynała się jakby miała morał, a w rzeczywistości kończyła się niesamowicie głupio, wywoływała tylko wybuch śmiechu, ale zawsze działała.
Na sylwestrze, całkiem przypadkowo, wylądowałam w domu Billie. Przegadałyśmy pół przyjęcia, ale w roku 1984 weszłam u boku zupełnie innej osoby. Spotkałam tam również niejakiego Jeffblabla, który uratował mnie w chwili skrajnej depresji. Jego zespół zdobył już niemałą sławę koncertując w okolicznych klubach, podpisywali właśnie kontrakt i zbierali się do nagrywania debiutanckiego albumu.
- Miło wiedzieć, że Ci się powodzi…
- …a to wszystko dzięki Twoim drobniakom na telefon.
- To jeszcze milej wiedzieć.
Okazało się, że naprawdę fajny gość z niego. Przyjaźniliśmy się przez długi czas, później wyszło z tego dużo więcej.
Przebyłam długą drogę, napotkałam na niej wiele przeszkód. Uważałam to za ‘poszukiwanie siebie’, ale ciężko dokładnie określić, czego naprawdę szukałam, a co znalazłam. Miałam siedemnaście lat i swoje powody, które sama, lepiej lub gorzej, rozumiałam. Spotkałam wiele osób, kradłam, kąpałam się w fontannie, spałam w parkach i za stacjami benzynowymi, straciłam wszystkie swoje rzeczy, poza ukochaną kurtką, o pieniądzach szkoda wspominać. Usłyszałam historie o jakich mi się nie śniło. Miałam kilka załamań nerwowych, wahałam się, bywałam szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Zaryzykowałam. Ruszyłam, poznałam nieznane, spróbowałam czegoś nowego. Teraz jestem co prawda na miejscu, ale czy tą podróż mogę uznać za zakończoną?
Nie. I nigdy tego nie zrobię. Dlatego kocham życie.
Nauczyłam się wiele przemierzając Amerykę autostopem. Wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze?
Nie istnieje koniec podróży.
Zawsze możesz postawić jeszcze jeden krok.
Zawsze.

76 komentarzy:

  1. NN na right-next-door-to-hell.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  2. O jeny, długi to. Daj mi trochę czasu na przeczytanie, haha.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. ^^^ THIS :D Nie spodziewałam się, że dodasz to w całości :D

      ~~Nat

      Usuń
  3. Woow, długaśne. Wpadłam napisać to samo co Rose :D
    Daj mi trochę czasu, parę dni (sama nie mogę uporać się z napisaniem czwórki na mój blog i męczę to dniami i nocami), a przeczytam i skomentuję, jeżeli jakieś przemyślenia mi się nasuną (przypuszczam, że na pewno). To miła odmiana, że nie ma tu nikogo, kogo byśmy znali. Więc jestem ciekawa fabuły, bohaterów i przesłania. Bo domyślam się, że będzie na prawdę mądre, fajne i twoje. A wszystko co twoje zazwyczaj bardzo mi się podoba. Także.. zacznę czytać jak tylko pojawi się czwóreczka na moim blogu i postaram się to zrobić w jedną noc, bo nie lubię czegoś przerywać (z wielkim trudem odkładam na półkę hobbita, po przeczytaniu jednego rozdziału).

    OdpowiedzUsuń
  4. Aaaaaaaaaaaaaa! Dostałam dedykt kurwa! Ahahaha! Ojeeeeeeeejcia! Dziękuję, to takie rozkoszne!
    Przeczyałm! Caaaalusie! Zajebiste! Widać w tym dużo "W Drodze", ale jednak jest to przepięknie damskie w drodze! I cholernie mi się podoba! Chyba ma dużo wspólnego z moim życiem bo zdażyło mi się płakać podczas lektury i no jeeeeej!
    Cały czas moja podświadomość podowiadała mi, że jak facet pali camele to jest pedałem... to było w jakiejś książce, za cholerę nie wiem w jakiej... .
    Kocham Twoją twórczoćś!

    OdpowiedzUsuń
  5. NOWY ROZDZIAŁ NA http://out-of-the-game.blogspot.com/ zapraszam.

    zgłoś się w informowanych, bo nie wiem czy chcesz info. i wybacz, że nie przeczytałam, ale ostatnio mam jakiś dół i ledwo rozdział napisałam. beznadziejny z resztą.

    OdpowiedzUsuń
  6. Serdecznie zapraszam na dwudziesty piąty rozdział opowiadania: http://rocklikesuicide.blogspot.com/

    Uuu... sporo tego, nie wiem, kiedy przebrnę, więc skomentuję dopiero jak przeczytam całość, a pewnie troszkę mi to zajmie :P

    OdpowiedzUsuń
  7. http://zwierzenia-sunset-strip.blogspot.com/ zapraszam na nowy rozdział :)

    Ps: Jestem w trakcie czytania Twojego Dzieła

    OdpowiedzUsuń
  8. Z pewnością o Tobie nie zapomnę.

    Też lubię Izzyego, bo to taki cwaniak. Niby cicha woda, a w rzeczywistości to też potrafi dopiec. :D

    OdpowiedzUsuń
  9. Bo to uniwersalna postać jest :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Zareklamowałaś się na jednym z blogów, czy coś tam, więc pomyślałam, że wpadnę :D
    Przeczytałam początek i cholernie mi się podoba, ale nie wiedziałam, że tego jest tak dużo.

    Kilka dni i zobaczysz mój zacny komentarz dotyczący całości :)

    OdpowiedzUsuń
  11. Hahaha, nie czytaj, przy twoim się skompromituję! :D

    OdpowiedzUsuń
  12. no z wielką chęcią przeczytam Twoje dzieło! Żałuję, ze teraz nie mogę, ale mam tyle na głowie...
    szkoła książki przyjaciele zakupy rodzina no kurwa wszystko jebnęło mi na łeb, a nie umiem się przestawić z trybu "wakacje w Europie" na tryb "szkoła w Polsce". Postaram się dzisiaj wieczorem zabrać za czytanie. Ja jednak wolę tak na spokojnie, w ciszy, kiedy nikt mi nie przeszkadza i nie muszę przerywać.
    No a jak na razie ogarnę swoje życie i swojego bloga, bo muszę spisać wrażenia i wiersze :D
    i w ogóle to cholernie miłe co napisałaś o mnie tam na górze :)

    OdpowiedzUsuń
  13. No to wyszło tak jakoś, że założyłam bloga. Cudów się spodziewać nie należy, ale też raczej chyba na to się nie umiera, więc jeśli chcesz... www.et-nulla-dies-sine-linea.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  14. Kurczę, obiecałam komentarz (chociaż doskonale wiesz, co o tym sądzę ;P), a dopiero teraz wreszcie mam chwilkę. Przepraszaam D;

    Wiesz, że teraz to opowiadanie mi się kojarzy z "Wish You Were Here"? Serio, przez to może mi się wydaje jeszcze bardziej melancholijne niż za pierwszym razem... W każdym razie mi się strasznie podoba. Kurde, dziwnie mi się pisze drugi raz komentarz do tego xD
    Teraz mi się nawet bardziej podoba niż przedtem, może przez to, że jakieś takie mniej surowe, albo coś? No nie wiem, w każdym razie powtórzę, że Malcolm podbił moje serducho, a Chester to po prostu mój wzór *.*
    Dorzucę jeszcze, że moim skromnym zdaniem, jesteś najlepsza, a na pewno najbardziej wszechstronna z naszego blogowego światka. Po prostu kocham wszystko co napiszesz, obojętnie czy występują w tym Gunsi, czy Red Hoci, czy zupełnie nieznajomi nikomu ludzie... Podejrzewam, że gdybyś napisała opowiadanie o Madonnie i Hanie Montanie, to też bym się jarała jak głupia xD
    Dobra kończę, bo pierdolę bez sensu.
    Jeszcze dziękuję strasznie za dedykację, aż się całą wzruszyłam D;
    Ej, wiesz, że przez Ciebie obejrzałam odcinek Sweet Sixteen polskiej edycji? Hahahahaha xD To jest lepsze niż trudne Sprawy xD
    Kocham Cię <3

    OdpowiedzUsuń
  15. Na www.guns-n-rainbows.blogspot.com pojawiła się zakładka "Bohaterowie" - wbijać, czegoś takiego jeszcze nie było! (z tego co mi wiadomo) xD

    OdpowiedzUsuń
  16. cholera jasna. skasował mi się cały komentarz.
    dobra, napisze od nowa, bo to dla mnie ważne.
    Empyrean też było moją pierwszą płytą Johna i jestem do niej cholernie przywiązana, bo słuchałam jej w trudnych momentach.
    Jakoś nie mogę sie zmobilizować żeby napisac Ci tutaj coś mądrego i normalnego, bo czuję się dziwnie i jestem w szale tworzenia. mam dużo dylematów, nie wiem, czy wrócić do starego bloga... lubiłam pisac opowiadania i nadal to robię, z tym, ze teraz gniją u mnie na dysku.
    Co do Johna - niesamowity człowiek, ja go naprawdę kocham, ale nie w sposób 'o mój boże Joooohn' tylko w sposób... zresztą, wiesz w jaki. na pewno znasz 'ten sposób'.
    A jak mam być szczera... boję się posłuchać próbek z jego nowej płyty. Dosłownie się boję. Wszyscy są nimi rozczarowani. Raz puściłam sobie tylko 5 sekund, dalej nie mogłam.
    Nie wiem, co się z nim dzieje, ale czasem mam ochotę napisać normalnie list. Napisać, ze fani go potrzebują, ze szanujemy jego decyzję, ale cholera, każda minuta jego życia jest dla nas cenna i potrzebujemy jego twórczości, ale tej takiej... Johnowej. Nie tego, co teraz. Bo coś mu się zmieniło. Szkoda. To, co robi zawsze będzie niezwykłe... ale brakuje mi go w RHCP. Josh jest zajebisty, no ale cholera. No aż mam łzy w oczach. Bo to takie smutne ze Fru się aż tak wyizolował. Ostatnim razem do tego stopnia nie dbał o wygląd chyba podczas ćpunerii gdy odszedł w latach 90... musi się coś dziać. No nie pogodzę się z jego odejściem z zespołu i do końca życia będę liczyć na jego powrót.
    boże, jestem jebnięta, jak mogłam cię zanudzać takimi bzdurami? Jeszcze jedna ważna rzecz, nie wiedziałam, ze tez lubisz Salvadora Dali.

    OdpowiedzUsuń
  17. aha no i pochwalę się, ze zaczynam czytać Twoje dzieło. W końcu mam czas, no!

    OdpowiedzUsuń
  18. Jak to nie powiedziałam, jak powiedziałam? Jest komentarz, gdzieś tam wyżej i jakieś 1,5 zdania ode mnie na temat założenia bloga xD
    A pamiętnik to wcale nie taka znowu głupia rzecz :D Chociaż trochę... Ja się mogę przyznać, że piszę, chociaż niezbyt często (ostatni wpis mam z 5 maja xD), bo chcę mieć się z czego śmiać za dwadzieścia lat^^
    A co do tych kompleksów... No cóż, poczekaj aż zobaczysz resztę :D

    OdpowiedzUsuń
  19. No weeeź xD Nie musisz mi za komentarze dziękować, do czego to doszło xD Toż to cała przyjemność po mojej kurwa stronie xD

    Cholera, mój mózg chyba się rozjebał do końca, bo jak przeczytałam "to przez oczy Iana Curtisa wszystko kurwa mać!" to sobie wyobraziłam takie dwie gałki oczne leżące na siedzeniu w autobusie xD xD Ja pierdolę, nie wiem czemu tak, ale chyba czas się wybrać na jakieś leczenie xD

    No a jak, kurwa xD Sweet Sixteen to wspaniały program dokumentalno-naukowy, z którego wyciągam morały kilometrami ;P xD xD Np "Nigdy nie ubieraj sukienki z dwudziestometrowym trenem, bo jakaś wredna baba ci przydepnie kurwa obcasem i poszłoooo!" xD Czyż to nie jest życiowe?

    Hmm... Kiedy mam urodziny? (Hahah, masakra, musiałam sobie przypomnieć xD Jak można zapomnieć kiedy się ma urodziny? O.o Nieważne, już pamiętam xD) 09.02. Czyli bardzo fajny termin xD Wprawdzie szkoda, że to nie 5, ale trudno xD I tak źle nie ma ;P Chociaż Ty to masz faaajniej... *.*
    Jasne! Madonna, Hana Montana i jeszcze do tego kuźwa Biber xD

    Bla, bla, bla, też Cię kocham, bla, bla xD
    No przecież wiesz xD ;P

    OdpowiedzUsuń
  20. Hahahahahahha, dojebałaś teraz xD xD
    A najlepsze jest to, że tępa, nieogarnięta ja, najpier zobaczyłam tylko tego rubego Axla i tak patrzę z miną typu "WTF? O.o" a potem żebyś usłyszała ten dziki śmiech, jak zauważyłam te oczy xD xD Kwiczałam po prostu jak zażynana świnia xD

    Aczkolwiek, skoro ja i tak pójdę do piekła (no cóż, na mnie chyba nie przejdzie wieczna młodość Anthony'ego... Ewentualnie gdyby to np Roger (no, w sensie, że Taylor) był wiecznie młody to może wtedy, ale on to niestety zalicza się chyba do tej grupy co Akselcio, czyli zrobił się stary i gruby i tylko oczy mu ładne zostały, a szkoda D;) to mogę dodać tam jeszcze jeden szczegół, którego mi brakowało (taak, właśnie to xD)

    http://www.fotoszok.pl/show.php/1202408_d.jpg.html

    Sorka <3

    OdpowiedzUsuń
  21. Wystartowałam z nowym opowiadaniem na http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/ . Zapraszam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  22. cały czas przerywają mi czytanie Twojego dzieła -.- jestem w połowie.
    co do Salvadora, moja znienawidzona ciotka mówi, że jest jebnięty. ja jej dam jebniętego! kuźwa, obraża surrealizm.
    John... no cóż, John to jest moja największa miłość, bo miałam różne fazy, na Slasha, Izzy'ego, Axla, Page'a, nawet na Jaggera (to straszne), ale John to coś innego i coś długotrwałego.
    a tak w ogóle to strasznie bym chciała poznać Flea ;D

    OdpowiedzUsuń
  23. Chyba prosiłaś o informowanie, nie? Więc, a dobry początek dnia nowy, trzeci rozdział mojego jakże przegenialnego opowiadania na lookin-for-freedom.blogspot.com. Zapraszam.

    OdpowiedzUsuń
  24. O KURWA, to Twoje najlepsze opowiadanie :o Jest w chuj długie, a ja przeczytałam całe naraz, więc naprawdę musi coś mieć w sobie, kocham cię <3 M.

    OdpowiedzUsuń
  25. o Red Hotach to widzę, ze obie mogłybyśmy pisać godiznami, dniami, miesiącami.

    Wiesz co? muszę Ci powiedzieć, że to jest wspaniałe, mieć chociaż jedną osobę, która cokolwiek komentuje na moim blogu... dziękuję Ci za to.
    przyznam, ze wielokrotnie zmieniałam adres, że jestem sama sobie winna z tym, że praktycznie prowadzę bloga dla samej siebie, ale to było przez problemy techniczne.
    mam taki moment... taki moment, że potrzebuję jakiejś zachęty, obietnicy, zapewnienia, że moja robota nie idzie na marne. czekam w sumie trochę na rok szkolny, może polonista w końcu porozmawia ze mną szczerze, wywiesi te wiersze jak obiecał.
    co do Flea mam podobne odczucia, ale wcale mnie to nie dziwi, bo dużo rzeczy mamy podobnych.
    Anthony... jedno muszę mu przyznać. Kurwa, co jak co, ale mało osób szanuję tak jak jego. Nie wiem, skąd to się bierze, ale mam dla niego kosmicznie ogromny szacunek, jakby był... jakby nie był wokalistą, tylko laureatem pokojowej Nagrody Nobla, albo twórcą nowego nurtu religijnego/artystycznego.
    O Johnie nawet nie piszę, bo chyba wyświetliłby się komunikat: wiadomość jest zbyt długa.

    w ogóle ogarnij co ja dzisiaj miałam, wstaję rano skacowana, wchodzę do kuchni a tam kurwa lecą pieśni maryjne! wrzasnęłam do mamy żeby to wyłączyła, bo mnie doprowadza do szewskiej pasji. masakra jaką ja mam religijną rodzinę... szkoda, ze tak bardzo do nich pod tym względem nie pasuję.

    OdpowiedzUsuń
  26. NIE WPISAŁAŚ SIĘ DO "INFORMOWANYCH" I ZAPOMNIAŁAM O POINFORMOWANIU CIEBIE.
    PISZ SIĘ TAM.


    dodałam nowy rozdział. 29 :) Zapraszam do czytania i proszę o opinię w komentarzu.

    OdpowiedzUsuń
  27. U mnie z wiarą to skomplikowana sprawa. Wiem, że istnieje jakaś wyższa siła, wierzę w nią, często pokładam nadzieję... ale ta wyższa siła odebrała mi jedną z ważniejszych osób w mym życiu i to w najmniej odpowiednim momencie. Wiem, taka jest kolej rzeczy, ale kurwa, minął rok i 12 dni a ja nadal nie umiem sobie tego wytłumaczyć, nie potrafię zrozumieć.
    Kościoła w ogóle nie akceptuję i chodzę tylko wtedy, gdy muszę. Od około pół roku udaję, że chodzę do kościoła, a w godzinach mszy potrafię siedzieć na skałach za kościołem i pić piwo. Zachowuję tylko pozory bycia przykładną katoliczką i to jedynie ze względu na rodzinę. Nie potrafiłabym im powiedzieć: hej, wiem, że to dla was ważne i że babcia podczas IIWŚ jedyną nadzieję pokładała w Bogu i kościele, ale wiecie co ja mam wątpliwości i na razie jestem niepraktykująca i ogółem instytucji kościoła nienawidzę'. Nie umiałabym i tyle, udaję, a czasem jeśli muszę to idę do kościoła. Modlić też się nie modlę, no chyba, że po swojemu, w sumie i tak bym nie nazwała tego modlitwą. Idę na cmentarz, zapalam znicz i rozmawiam sobie na głos z Tą Siłą, chociaż częściej ze zmarłymi. Paradoksem jest to, ze na cmentarzu piszę najlepsze wiersze.
    Podzielę się z Tobą pewną refleksją, tak wracając do tematu, który poruszyłyśmy wcześniej: jest taka grupa osób w internecie, które są znane tylko z tego, że są znane. Po pierwsze, nie wiem do czego im to w życiu potrzebne, po drugie, nie potrafią swojej popularności wykorzystać w należyty sposób. Zresztą, napiszą: idę dzisiaj na zakupy, kupię sobie to, to i to bo jestem bogaty/a, potem idę pić najdroższą whisky z moimi fałszywymi przyjaciółmi a jutro wstawię foty i oczywiście będą one zrobione najdroższym aparatem, jaki jest dostępny w sklepach RTV/AGD w Polsce. Żałosne jak dla mnie. A niektórzy pracują w pocie czoła i starają się coś przekazać społeczeństwu, ale to już nie jest zauważane. Niestety.
    Cholera jasna, chcę mieć chociaż 15 minut spokoju, żeby przeczytać Twoje dzieło. Zawsze ktoś mi przerywa. Teraz to niech się wali, pali, ja czytam i chuj.

    OdpowiedzUsuń
  28. Pierwszy rozdział na http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/
    Zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  29. Długo wyczekiwany! Rodził się w dzikich spazmach, schizach i łzach wzruszenia! A mowa oczywiście o rozdziale pierwszym na:

    http://guns-n-rainbows.blogspot.com/

    :D (Sorka, nigdy nie umiałam fajnie powiadamiać xD -Lise)

    OdpowiedzUsuń
  30. dobra. skończyłam czytać. reszcie miałam spokój.
    i dojebię Ci kurwa zajebistą recenzję, bo tyle myśli kłębi mi się w głowie, że muszę je komuś przedstawić.
    Bardzo podobają mi się zabiegi językowe, które stosujesz. Tfu, wróć, podobają to chyba złe słowo. Po prostu uważam,że świetnie posługujesz się słowami by oddziaływać na czytelnika, czy to wywołać uśmiech na jego twarzy, czy też smutek w jego sercu.
    Na początku nie mogłam się wgryźć, nie potrafiłam skupić myśli na całej historii, jednak przypuszczam, że to przez to, że cały czas mi przerywano. W końcu, gdy miałam spokój, mogłam całkowicie poświęcić się czytaniu. I wiesz co? Malujesz słowami niesamowite obrazy, muszę powiedzieć, ze nikt jeszcze nie sprowokował mojej wyobraźni do wytworzenia tak realnych wizji.
    Przede wszystkim, to co dla mnie najważniejsze, ta opowieść miała przekaz i to jaki przekaz. Kurwa, mam takie dziwne wrażenie, jakby ta linia, wokół której poprowadziłaś utwór, ta wokół której zbudowałaś fabułę, była nam obu wspólna. Tylko, że ja wyrażam się poprzez wiersze no bo trudno, takie już moje przeznaczenie i taki scenariusz napisałam sobie sama ja.
    Wiesz co jest najpiękniejsze? Że przez to, co napisałaś, poczułam jak cała moja miłość do pisania poezji we mnie eksploduje. Może to dziwne, może mnie uznasz za wariatkę, ale czuję, jakbym miała ściągnięte kajdany i była wolna. Bo jest ktoś, kto mnie rozumie. To jest niesamowite co napisałaś. Ile razy się śmiałam, ile razy wzruszałam. Również piszę różne rzeczy opowiadania o tym i owym... kiedyś miałam w głowie fiubździu z tymi całymi gunsowymi historiami, przez ostatnie 3 lata na pewno się poprawiłam, ale i tak czuję się gównem w porównaniu z Tobą.
    Nie wiem, czy teraz zasnę, ale nie mogę przestać myśleć o tym, co dzieje się wewnątrz mnie, o tej całej miłości. Bo ona jest tak silna, że aż sprawia mi ból. Nie przejmuj się, to nie przez Twoje Dzieło, już miałam to wcześniej. Jednak... nie wiem jak to opisać, nie wiem. To jest takie osobliwe uczucie. Strasznie dziwny rodzaj miłości. Ona mnie pochłania i dziękuję Ci, że pozwoliłaś mi ją poznać od innej strony, naprawdę dziękuję.
    Masz talent, naprawdę, uważam, że stworzyłaś niesamowitą, własną rzeczywistość w tym utworze.
    A ja się męczę z oddziaływaniem na czytelnika, ale jak na razie wstawiłam swój 'klasyk', czyli strumień emocji w 4 zwrotkach. A dzisiaj z kolei nieświadomie bawiłam się budową i wyszło z tego coś ciekawego.
    Boże, jaka ja jestem roztrzęsiona. No do chuja pana to ja nie wiem co się ze mną dzieje. Może lepiej będę kończyć, bo jutro nie wstanę no i zaraz zabraknie mi znaków.
    No cholera, świat jest piękny.

    OdpowiedzUsuń
  31. Czytałaś mój rozdział ? Bo nie wiem w ogóle czy powiadomiłam, ale tak... powiadomiłam i poprosiłam o wpisanie się tam do informowanych.

    OdpowiedzUsuń
  32. Nie no, okej.
    Po prostu widziałam, że inne czytasz, więc sądziłam, że mój już Ci się znudził, a jeśli tak, to nie będę Ci zaśmiecać bloga, bo po co ? : D Ale skoro nie czytasz, albo czytasz mało, to spoko. Rozumiem przecież, po prostu... no napisałam wyżej o co mi chodzi :>

    OdpowiedzUsuń
  33. Nowy u mnie, łał xD Aż szok normalnie, po takiej przerwie... xD

    OdpowiedzUsuń
  34. Hej :) Co prawda na rozdział u mnie trzeba będzie jeszcze trochę poczekać, ale w zamian za to serdecznie zapraszam na bloga mojej przyjaciółki Lily Rose. Opowiadanie jest o Slashu, jego problemach egzystencjalnych, próbie poukładania sobie życia, kiedy w jego otoczeniu pojawiła się młoda, tajemnicza dziewczyna. Co z tego wyniknie? Sama nie wiem, ale myślę sobie, że Lily napewno zrobi coś z tego zajebistego. No to zapraszam na http://kalejdoskop-uczuc.blogspot.com/
    Pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  35. Hej :)

    No i w końcu przyszedł czas na Twojego bloga. Wybacz, że dopiero teraz komentuje, ale musiałam sobie wszystko ułozyć. Potem jeszcze neta nie miałam i musiałam przerwać moje układanie myśli, a potem szkoła... no i wypadło, że dopietro teraz mam czas. Ważne, że w ogole go znalazłam. Dobra, tak na wstępie, to chcę Ci jeszcze powiedzieć, że ogólnie podjarała mnie myśl, że to nie będzie żaden fanfick, nie będzie tam żadnych Gunsów, Red Hotów, ani w sumie nikogo. A dlaczego mnie to podjarało? Bo to całkiem Twoje, haha. Powiedzmy sobie szczerze, iż pisanie fanficków wcale nie jest takie trudne, prawda? Ma się już parę bohaterów, ma się jakiś tam zakreś historii ich zycia, a potem trzeba tylko wykombinować im jakaś laskę (bo głownie na tym fanficki się opierają) i w sumie jakaś tam histryja o miłość. No wiadomo, że dla niektórych i takie coś może być trudne, ale jednak kiedy pisze się coś co jest całkiem swoje. Kiedy każda postać jest wymyślona od podstaw, stowrzona przez autora i żyje tylko jego głowie, to jest o wiele trudniejsze. Tak mi się wydaje, bo sama kiedyś próbowałam pisać coś całkiem mojego i szło mi to z marnym stukiem, więc.. no a widać, ze fanficki idą mi nawet z dość dobrym. Więc tak ogólnie, to szacun dla Ciebie, że zodbyłaś się na napisanie czegoś całkiem Twojego, no i że to wstawiłaś na bloga i tak dalej. Dobra i dlatego mnie ta myśl podjarała i czytałam w sumie z wielkiem zaciekawieniem. Mój komentarz podziele na trzy częsci, czyli na tyle ile ma opowiadanie. Powiem Ci na wstepie, że najpierw przeczytałam daną część, a potem komentowałam sobie ją, i zabierałam się za nastepną, więć ogólnie w komentarzach do częsci mogą być pytania, na które potem znajdę odpowiedź, wiec się nie musisz martwić, że jestem taka nieogrnięta, albo, że coś tam niezrozumiałego napisałaś. Dobra, to ja może już skończe ten przynudny wstęp i przejdę do komentarza właściwiego.

    CZĘŚĆ PIERWSZA.
    Hmmm, no i co ja tu moge napisać? Zawsze zastanawiam się, co ja moge sobie napisać w komentarzu. W pierwym rozdziale, to głowna bohaterka się w sumie przedstawia, ale nie wymiania swojego imienia, ani nazwiska, co mnie ciągle ciekawi, jak się ona zwie. Zawsze jakoś mnie ciekawią takie rzeczy. Sama nie wiem, ale mam jakiegoś bzika na punkcie imion, haha. No to tak sobie czytam jej całą, prawie całą zyciową historie i czekam, az powie, jak ma na imie. No dziewczyna w sumie... no sama nie wiem, czy miała jakies tam cięzkie życie. Oglnie, kiedy mowiła o swoich rodzicach, to mi się przypomniało, jak mi moi opowiadali o sobie, haha. Było całkiem podobnie, ale spotkanie nastąpiło w szkole, na schodach, a nie w knie. Ale dobra. No i tak własnie sobie myślę, że rodziców Jamie połączyło przenaczenie? No jakoś los musiał wziąć w srpawy swoje łapki, wiec dał im dziecko. W sumie, mają rakich rodziców można mieć całkiem ciekawe dziecinstwo, co podkresila Jamie. Nie widze, aby ona czuła się jakaś nieszczęsliwa, czy coś. Ruszyła w podróż, bo miała nagłą taką zachciankę, a nie że musiała uciec z domu. No i w końcu! Haha, jakaś dziewczyna rusza sobie do Los Angeles, bo tak chce, a nie że chce zwiewac od patologicznych rodziców. Dziękuje Ci za to normalnie. Mogę Cię nawet za to wyściskać. Ale dobra.. wrócimy do komentarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rozumiem, że ta podróż, to jest tu głownym wątkiem, tak? Jamie, jak wspominałam już sobie wczesniej, to ruszyła w nią, bo co.. no chciała coś przezyć.. takie własnie mam wrażenie. Chciała, jakoś zapisać swoje karty historii, aby nie było tak nudno, że ciągle siedziała w domu i w sumie nie nie robiła. Może miała takie wrażenie, że życie toczy się obok niej, a ona musi coś z tym zrobić? Przyśnij się jej Jimmi Page, który w sumie powiedział jej, że ma jechać do Kaliforni. No to spontacznie to przemyslała, spakowała się i pojechała. Chociaz jej wyjście z domu wygladało własnie, tak jakby uciekała. Jest w tym coś maginczego, bo Jamie tak naprawdę nie zastanawiała się, gdzie będzie spała, za co będzie żyła. Nawet za bardzo nie wiedziała, jak ma dotrzeć do Los Angeles, kiedy patrzyła na mapę. Jakoś tak przez to wszystko to mi tu pasuje piosenka gruby VOX "Szczęśliwej drogi czas" i słowa:

      Los Cię w drogę pchnął
      I ukradkiem drwiąc się śmiał,
      Bo nadzieję dając Ci,
      Fałszywy klejnot dał.

      Z resztą, to cała piosenka mi jakoś tak tu pasuje. Naprawdę, jak to czytałam to ją w sumie slyszałam. Ale wacajac do tekstu. Hmm, no to Jamie rozpoaczęła samotną podróz. Miała być ona samotna, chociaz może i miała taką nadzieję, że kogoś tam spotka. Tak mi się wydaje po tej jej wyobrażeniu przyszłosci, kiedy to synek ją pyta, jak to się stało, że poznała tatę. No i dosiadł sie pewien chłopak. Malcom. Po prostu zaczęli rozmawiać i nagle coś się miedzy nimi wytrowrzyło. Własnie jakaś taka magia. Chociaz nie była to miłość. Jak Jamie sama stwierdziła, to po prostu byli bratnimi duszami. Spędzili podróz autobusem na rozmawach. Powiem Ci, że polubiłam Malcoma, chociaz sama nie wiem czemu. Wydał mi się byc taki trochę zagubiony. No trochę przeżył w tym swoim zyciu. Widział, jak jakiś gnój zabija mu matkę, a potem sam poszedł siedzieć, chociaż tak naprawdę nic nie zrobił. I po prostu latach przyszedł czas na powrót do domu, chociaż wcale nie chciał tam wracać. Bał się samotnosci, tego że będzie w tym domu sam... no i moze wszystko będzie mu jeszcze przypominało owe wydarzenia. Taki fajny kontrast tu pokazałaś. Bo Jamie opuszczała dom, a Malcom do niego wracał. W sumie, to spotkały się dwa swiaty i dwa odmiene poglady, ale porozumieli się.

      No i przyszedł czas rozstania. Jamie w sumie, to nie chciała się rozstawać. Może i w tym momencie myślała sobie, że widzi Malcolma ostni raz w zyciu i tak naprawdę go już nigdy nie spotka, ale jednak tak się nie stało. Pięc lat pózniej siedzieli ogladajac film, byli przyjaciólmi, on powiedział jej za co tak naprawdę siedział. Ale już potem nigdy nie wrócili do tego tematu. No to rozumiem, że znali się jeszcze dlugo i dlugo. I tak naprawdę rozumieli sie bez słow. Chociaz nigdy nie połączyła ich miłosc, to jednak coś miedzy nimi jest. Własnie, bratnie dusze.

      No to chyba wszystko, co mam do powiedzenia na temat tej częsci.

      Usuń
    2. CZĘŚĆ DRUGA
      Dobra, tą częście podziela na osoby, które Jamie spodała, bo zapewnoe do każdego będę miała coś do powiedzenia. No to lecimy.

      John. - Hmm, człowiek, ktory zapewne powinien być człowiekiem sukcesu. Ożenił sie, skonczył studia medyczne, ma dziecko. Wydaje sie, że wszystko powinno być dobrze, a jaednak tak nie jest. Jestem jedynie zawiedzona, że tak naprawdę nie wiadomo, co się stało między nim, a jego żoną. W sumie, to moge się tylko domyslać, że doszło do zdrady. Bo jak ona mogła zrobić to własnemu synowi? No chyba, że chodziło o złozenie pozwu o rozwód. Ale John jedenam mówił, że dużo siedział w pracy, a ona pewnie siedziała znudzona w domu i tak dalej. No ale to są tylko moje podjerzenia, bo tak naprawdę, to nie wiadomo. I cóż, jego świat rozpadł się na kawałeczki. Ważne było już tylko dziecko, o które musiał walczyć. To chyba jest własnie najgorsze kiedy rodzina się rozpada. Walka o dzieci, gorzej jest, jeszcze kiedy żadne z rodziców nie chce odpuścić. W sumie, tego nie rozumiem. Bo przeciez dzieci się wspólne, a też nie są niczemu winne. Ale chyba jestem trochę za smarkata, aby takie rzeczy pojąć. Jamie stwierdziła, że jej kierowca kocha syna nad życie. Ja tez mogę to stwierdzić po tym, co o nim przeczytałam, bo tak naprawdę sensem życia Johna stało się to, aby miec prawo do syna. I nie wiem, czy dobrze zrozumiałam końcówkę, ale tak jakby własnie o to uzyskał prawa do dziecka. Udało mi się? Ale jakoś tak się wzruszyłam jego histroią, naprawdę.

      Billie - następna osoba, która powinna być człowiekiem sukcesu. W sumie, wydawła mi się być bardzo zakrecona jeśli nawet nie pamiętała, że wzięła Jamie z drogi. No cóż, często tak bywa. Pewnie jest bardzo zapracowaną osobą i tak naprawdę, to nie ma na nic czasu. Projeknatka mody, powidasz? No to w pewnym sensie artystka. Napewno musi miec jakies wyczucie esetytki, a to juz nie jest takie łatwe. No i ona tak sobie zyje od pokazu do pokazu. Pewnie też jest samotną kobieta, bo tak naprawdę w tym wszystkim nie ma czasu na miłosć. Kiedy powiedziała, że nie pamięta, aby brała Jamie z drogi, to mi się przypominała taka bajka, jak "Gdzie jest Nemo" i zanik pamięci krótkotrwałej tej zółtej Rybki. Haha, nie pamiętam już jak ona miała na imie. Ale tak, takie zaniki pamięci naprawdę mogą się zdarzać, kiedy ktoś nie robi nic innego, jak tylko pracuje. Hmm, no i Bille była zaskoczona, że Jaimie tak po prostu wyszła sobie z domu i ruszyła z domu. Cóż, Bille jednak wydawała się być taką poukładaną osobą. Musiała mieć wszystko zaplanowane, nic nie mogło wybiegac poza ten plan, bo wtedy się sypało. Jaimie poszła na spontan i to w jakiś sposob zafascynowało Billie. W końcu, potem nawet w jej sukscesach było widac wkład Jaimie. I ile to może w człowieku zmienić taka zwykła rozmowa z niezjaomym? Własnie tak czasem bywa. Nawet czasem się nad tym nie zastanawiamy. Nie traktujemy tago poważnie, a potem okazuje się, że to wszystko miało bardzo duży wpływ. Coś się zmieniło. Billie może i nie potraktowała Jaimie na początku powaznie, bo miała rozczocharne włosy, była tylko nastolatką, która wpadła na szalony pomysł, ale potem... jej słowa stały się czymś ważnym w życiu Bille.

      Usuń
    3. Chester - Dobra, do tego faceta to mam pełny szacuenk. Zawsze mam szacunek do ludzi, którzy pomagają innym. Własnie, tak bez interesowanie. Ha, i fajnie jest to, że tacy ludzie tez mają szacunek. Przekonałam się o tym, kiedy zacząłem pracować w wolonatriacie, i nagle wszyscy przez to zaczęli mnie przez to szanować. Własnie, to jest jedna z takich spraw, dla których warto to robić. Mam wrażenie, że Jaimie też była pod duzym rażeniem tego facta. W końcu, sama powiedziała coś takiego, że był jedną z ciekawszych osob. A jego przygoda z pomoganiem zacząłe się tak po prostu. Bo rozmawiał kiedyś z kumplem. I uświadomił sobie, że wiele ludzi nie zdąży dojść do czegoś w zyciu, wieć postanowił im pomóc. Piękne. No i ogólnie, to wzruszyła mnie sytuacja z tym chłopcem chorym na raka. No własnie, Jaimie zdziwiła się, że matka, jak i samo dziecko, mimo tej tragedi, to prowadzą takie normalne życie. Wszystko jest kolorowe, sam chłopiec jest pełen życia i szczęsliwy. Jeśli można nazwać to wszystko szczęściem, bo tak naprawdę, to wszystko może być tylko maska. Jaimie pewnie kiedy patrzyła na to uradowane dziecko, to miała takie ukłucie w sercu, że on jest chory, umiera. Oczywiście są szanse na wyleczenie, zawsze są, ale wiadomo.. życie z chorobą to już nie jest to samo, niż bycie zdrowym. Powiedziała, że pogrzebała to jak zapakowała prezent dla niego, ale miałam wrażenie, że chciała powiedzieć przez to, że tak naprawdę, to pogrzebała tego chłopca. Chociaz może się myle. Sama nie wiem. No i Chester napewno był szczęśliwy, jakw idział na jego buźce ten szczery uśmiech radości. Własnie, to jest najpiękniesze w pomoganiu. Dajesz innym radość.

      Mike - W sumie, to nim nie dowiedziałam się za wiele, oprócz tego, że był zabójczo przystojny. Haha, dobra, jak sobie go tak wyobraziłam, to faktycznie przystojniak z niego. Jednak przy nim Jaimie troche bardziej zaszalała. Poszła na imprezę, poćpała sobie, całowała się z nim i coś wiecej na tylnim siedzeniu samochodu (chyba, że coś zle zorzumiałam) no tak troche wolności zaznała i w smie nie było wazne, to że się tak naprawdę oddalała od swojego celu podrozy. W sumie, na tym rozdziale to ja sie zacząłem zastanawiac, czy ona kiedy kolwiek dotrze do Los Agneles, bo coś mi się zaczyna już wydawać, że raczej nie, ale dobra. Poczytam dalej to zobacze. No i co mogę tu jeszcze o tym Mike'u powiedzieć? W sumie, to mam takie wrażenie, że za duzo co do życia Jaimie to on nie wniosł. Nie było też przy jego okazji jakiś poważnych przemyślen. No był taka po prostu odskocznią, aby na chwilę się zabawic. No wiadomo, takie momenty w zyciu to też są potrzebne.

      Marion - Prostytuka, która tak naprawdę nie chce być dziwką. Jej historia, w sumie jest na tyle zakręcona, że tak naprawdę nie wiedziałam, o co w tym wszystkim chodzi. Ale może wynika to też z tego, że było w domu dość głosno, jak to czytałam i tak naprawdę, to nie mogłam się na tym skupić. Ale dobra.. to Marion zabrała Jaimie do swojego klienta, który w sumie okazał sie być takim zwykłym facetem. Hmm, a powiem nawet wiecej, że zechciał być ze swoją dziwką. No dobra, w sumie, to jakoś mnie to tak zaskoczyło, bo zawsze mam w głowie taki obrazek, że z usług dziwek korzystają takie kompletne huje i tak dalej. No a tu się w sumie okazało, że taki normalny facet, który po prostu chce sobie nroamnie zyc. Jednak tak się zastanawiam, czy Marion się na to wszystko zgodziła. No i jak tak, to jak wygladało ich dalsze życie. W sumie, to pewnie nie było by takie łatwe. Z czasem, to by zaczęło wychodzić to, że Marion była dziwką, kłotnie na tym tle i tak dalej.

      Usuń
    4. Frank - Jakoś o nim nie mam co napisać, to sobie odpuszczę. Wybacz, ale wydał mi się być w sumie taki trochę nijaki.

      Muzyk - Nie wiem, jak się nazywa, nie wiem w jakim zespole gra. No podobno w jednym z poluraniejszych, bo tak Jaimie pomyślała, ale ogólnie, to potem nie potrafiła przypomnieć sobie nazwy tego zespołu. Hmm, no tak trochę to się jednak wyklucza, nie sądzisz? Bo jak byli naprawdę znani, to napewno było głośno o jego śmierci, ale dobra. Uznam to za taką małą wtopę. W końcu może się zdarzyć kazdemu. A tak to co jeszcze do tego muzyka? Obraz człowieka, który sam siebie doprowadził na dno. I się do tego przyznał. Nie mówił, że to zespoł, sława, czy coś... sam siebie. No i to wałsnie jest przykre. Ale czesto ludzie, którzy własnie dochodza do sławy, to nie potrafią tego wszystkiego udzwignąc, a jakoś trzeba sobie ulżyć. Zaczynają się narkotyki, a potem kończy się róznie. Ten Muzyk odszedł z świata żywych. Nie poradził sobie z nałogiem, a kiedy był na haju, to był już naprawdę zdesporowany, skoro wziął pierwszą lepsza dziewczynę za dilera. Nawet nie chcę sobie wyobrazac, co takiego przechodził, bo to w sumie pewnie nie jest do wyobraznia, ale Jaimie jednak jakoś tam została w jego pamięci. Widac po tym teksie piosenki, tak? A sama dziewczyna po tym wszystkim się czuła dziwnie. Co prawda nie każdy wiedział, że to własnie o nią chodzi, ale.. no ona wiedziała. I tak się o to zapisała w pewnym sensie w historii.

      Ian - Nie lubię tego imienia, to też mnie nie zaskoczyło, że gosciu okazał sie być bardzo irytujący. W sumie, to chyba jedny osobnik w podrózy Jaimie, który ją tak bardzo irytował, ze nie mogła z nim wytrzymać. No tak, chłopak miał o sobie dość wysokie niemanie. Uwżał się chyba za pana tego świata i miał takie przekonanie, że naprawdę wolno mu wszystko. Z racji tego, iż Jaimie stwierdziła, że był trochę podobny do Jaggera, to stwierdzam fakt, że raczej nie był urodziwy (nie obrażając uroku osobistego Micka) Hmm, no i w sumie, to się nie dziwie Jaimie ze po prostu wyszła z tego samochodu. Bo ile można wytrzymać z takim gadułą, ktory ciągle nawija tylko o sobie? I własnie, ciekawe co on sobie pomyślał, kiedy to tak mu dziewczyna po prostu zniknęła, haha. Pewnie zastanawiał się, co takiego byłlo nie tak.

      Maggie - Na początku wydało mi się, że też irytuje Jaimie, ale potem okazało się, że jednak dziewczyny złapału wspólny jezyk. W sumie miałam wrażenie, że Maggie własnie jest takim jakby damskim wcieleniem Malcolma. Po prostu wytworzyła się między nimi ciekawa więź i może też by zostały przyjaciółkami, gdyby miały okazję jeszcze później się spotkac. A może się spotkaly? W sumie, tego to już nie wiem, no chyba, że dowiem się na sam koniec, haha. Hmm, no i ja też tak sobie czasem myśle, ze jednak od czasu do czasu wypada wyglądać dziewczęco, czy też jak kobieta. Sama mam z tym problem, ale własnie, czasem wypada.. niestety. Haha. No i takim spodobem, Jaimie dotarła do Los Angles. Jednak dotarła. Udało się jej.

      Usuń
    5. CZĘŚĆ TRZECIA
      No własnie. Kiedy Jaimie dotarła na miejsce, to musiała zadać sobie pytanie, do kąd teraz? Dotarła na miejsce, ale co dalej? Własnie, to jest w życiu najgrsze. W sumie, ta jej rozterka, załamanie na plaży skorzyało mi się z takim faktem, kiedy to młody człowiek kończy szkołe. No czeka na to, bo jednak ma już dość budy i tak dalej. Kończy tą szkołe, dostaje dyplom, i nagle zadaje sobie pytanie, co dalej? Ja po skończeniu liceum czułam się, tak samo, jak Jaimie na plazy, haha. Bo tak naprawdę, to ona nawet nie wiedziała dokąd zmierza. Obrała sobie cel, że Los Angeles, ale tak naprawdę, to mogło być każde miejsce na świecie. Nie miała przecież żadnego kontketnego celu swojej podrózy. Nic. Po prostu Los Angeles, bo tak jej się przyśniło. I ogólnie nie znalazła się w ciekawiej sytuacji. Ale usłyszała tą piosenke, co jej się przysniła. W sumie, to może był własnie taki znak.

      Ha, dobra, ja wiem, ja wiem, że ten Jeffblabla (czy jak to tam było) to był Izzy. I weź mi tu nie mow, że to nie był Izzy, bo ja wiem, że to był Izzy. Hmm, no dobra, bo tam było, że przez długi czas byli przyjaciółmi, a potem wynikło z tego coś więcej? Czyli? Bo mi z czymś wiecej z przyjazni, to mi się kojarzy tylko z miłoscią, ale dobra może się myle.

      I w sumie, to sobie tak myślałam, ze kiedy Jaimie już dotrze do Los Angles, to potem wroci do domu, ale jednak tak sie nie okazało. Została u celu swojej podrózy. Nie jestem tez pewna na jakiejś podstaiwe Frank się nią zajał, ale napewno też duzo jej pomogł. W sumie, pomogł ustawic się jej w tym świecie. A wczesniej pisałam, ze jest taki nieciekawy i nie mam nic do powiedznia na jego temat, haha. No a jednak facet okazał się byc naprawdę znaczący. Jaimie sama jeszcze stwierdziła, że tak naprawdę nie zakończyła swojej drogi. I ma rację, bo przeciez przemierza się całe swoje życie. Wystarczy zrobić tylko ten jeden krok, aby zacząc nową drogę. I tak to już jest. I własnie.. znaleźć siebie w tym wszystkim, to chyba jest własnie najtrudniejsze zadanie.

      Hmm, i w sumie, co ja tu moge napisac na podsomowanie? W jakimś tam komntarzu napisałaś mi, że naprawdę ciężko jest przebrnąc przez to gówno. Ja nie uważam, że to jest jakieś tam gówno. Szczerze mówiąc, to chyba jedno z lepszych twoich opowiadań, naprawdę. Bo było takie dość poważne, refleksyjne. No skłoniło mnie do jakiś tam przemyśeń, ale też przemyślenia Jaimie były bardzo poważne momentami. Ogólnie, to dziękuje Ci za to opowiadanie, że ono powstało, a ja mogłam je przeczytać. Komentarz jest dłuuuugi, mam nadzieję, że nie zasnęłaś przy nim i dobrnęłaś do końca, haha. Przez to co ja tu wypisałam, to jest naprawdę cięzko przejśc, bo czesto pisałam bez takiego ładu i składu. Ale chyba oddałam wszystko, to co chciałam powiedziec.
      No to tyle. Pozdrawiam Cię :*

      Usuń
  36. Drugi rozdział na http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/.
    Zapraszam! :)
    Jestem już w trakcie czytania drugiej części Twojego arcydzieła :)

    OdpowiedzUsuń
  37. przepraszam, że tak długo nie pisałam tu nic, ale wiesz jak to jest. Szkoła i inne wariactwa. A tych ostatnio dużo w moim życiu.
    Z tego co widziałam, to już wiesz o moim pierwszym jakimkolwiek osiągnięciu w dziedzinie pisania. Boże jestem taka cholernie szczęśliwa!
    No dobra, ale chciałam ci opowiedzieć, jak ostatnio znalazłam stary peeling truskawkowy i mi się przypomniało, jak o 4 rano myłam się nim, myśląc o tym, co będę robić za 12 godzin... a 12 godzin później byłam w Warszawie, czekając na koncert. I ten jeden durny zapach przywołał miliard wspomnień, mycie się na szybkiego w kiblu na stacji bp, rozpieprzenie całego regału na tejże stacji, a przede wszystkim muzykę... aż się uśmiechnęłam do samej siebie wtedy. kurcze, chciałabym przeżyć ten koncert jeszcze raz.
    A moja miłość do Johna nadal zwiększa swe rozmiary (czy to w ogóle możliwe?). Cóż, widzisz jedno mamy wspólne, wkurwia mnie, że w czasie roku szkolnego mam 10 razy mniej czasu na pisanie, a pomysłów w głowie - miliardy. I jestem taka totalnie niewyżyta, nienawidzę tego.
    A że tak zapytam z innej beczki - jak tam nowa szkoła?

    OdpowiedzUsuń
  38. No własnie, wybacz, ze to tak długo trwało, ale jednak chciałam Ci napisać naprawdę poważną opinie, co sobie myślę o tym opowiadaniu, a to mi trochę czasu zajeło. No miałam jeszcze sporo przeszkud po dorodze natury technicznej. Taa, złosliwosc rzeczy martwych.

    Wiesz, ja też nie raz napisze sobie, cos co nie jest o żadnym zespole, tylko o takich zwykłych ludziach, ale jakoś nie zdobyłam się na to, aby to wystawić na bloga. Sama nie wiem dlaczego, bo swoje wypociny co do zespołów, a raczej jednego to wstawiam reuglarnie, ale moze do pełni swojego, to musze jakoś bardziej dojrzeć?

    Czyli przyznajesz, że ten Jeff cos tam dalej, to był Izzy, haha?

    OdpowiedzUsuń
  39. http://zwierzenia-sunset-strip.blogspot.com/ zapraszam na nowy rozdział :)

    No własnie ja też zobaczyłam wtedy Stradlina, haha idelanie do pasował do tej roli :D

    OdpowiedzUsuń
  40. OmatkoświętaMcKagańska! Ty coś dodałaś i to coś jest długie, bez Gunsów i w ogóle, a ja jestem tak zalatana, że tego nie przeczytałam?! o.O O nie, kurwa! Takich rzeczy być nie może!
    Jak znajdę sekundę (ewentualnie milion sekund) to przeczytam (mam nadzieję) i będę się zachwycać (tego jestem pewna), a na razie informuję, że u mnie nowe Cóś (sama chciałaś...).

    OdpowiedzUsuń
  41. Nowy + ankieta, zapraszam xD
    http://www.et-nulla-dies-sine-linea.blogspot.com/2012/09/rozdzia-2.html

    OdpowiedzUsuń
  42. http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/
    Zapraszam na nowy, trzeci rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  43. A ja już nie wytrzymałam i wyżywałam się artystycznie przez cały weekend. A żeby było śmiesznie, w ogóle nie pisałam wierszy ;D
    Przyjechała do mnie rodzina z Kanady, więc przegadałam z kuzynką pół nocy, wiadomo, zakupy i spacer też trzeba było zaliczyć. W ogóle nie odpoczęłam, bo gdy tylko miałam wolną chwilę, to zajęłam się kolażem na tablicy korkowej, który umieściłam nad swoim biurkiem, potem zrobiłam sobie nowy pamiętnik, aż w końcu zmontowałam dwa filmiki z wyjazdu, które swoją drogą są na blogu.
    a jak dam radę jeszcze dzisiaj i przyjdzie do mnie jakakolwiek wena, to sobie coś skrobnę.
    Jestem totalnie wykończona i tylko czekam na następny weekend, bo chyba dopiero wtedy sobie naprawdę odpocznę...
    i zaczyna się życie od piątku do piątku. Zawsze na to narzekałam... ale teraz chyba jakoś sobie z tym radzę. Szkoła szkołą, pewien etap w życiu, musimy go przeżyć i przeżyjemy :)
    A ja się roztkliwiam, bo nie dość, że oglądam filmiki z wakacji, to na dodatek znalazłam przed chwilą swoje zdjęcia, zrobione w autokarze w drodze do Warszawy na koncie przewoźnika.
    No kurwa, tak pięknie było. Za jakie grzechy te wakacje tak szybko mi uciekły?

    OdpowiedzUsuń
  44. o, cholerna telepatia, właśnie polubiłaś moje zdjęcie na fejsie.

    OdpowiedzUsuń
  45. Informuję, że w końcu dodałam nowy rozdział na http://can-you-feel-the-air.blogspot.com/.
    Z góry przepraszam, jeśli nie miałam cię informować:D

    OdpowiedzUsuń
  46. U mnie takie tam informacjo-nie-wiem-co :) Proszę, zajrzyj w wolnej chwili ;D

    +Trzymaj się na tych francuskich i mi nie umrzyj przypadkiem ;*

    OdpowiedzUsuń
  47. O mamo. Ja to głupia jestem -.- Przeczytałam To jeszcze na wyjeździe, ale nie skomentowałam, bo z telefonu to same problemy, i to głupie "opublikuj" nie chciało się wcisnąć, i tak dalej... Wiem że to marne wytłumaczenie, bo później przecież miałam okazję komentować a tego nie robiłam. Czemu? Sama nie wiem.

    Ale trzeba Ci wiedzieć, że, jak większość osób komentujących, jestem przygnieciona ciężarem Twojej zajebistości i w ogóle. Płakałam z 5 razy z tego co pamiętam. Czytałam fragmenty przyjaciółce, z którą byłam wtedy nad morzem, a ona się ze mnie śmiała że płaczę przy "jakimś tam opowiadaniu". Pf. Mugol :<

    Chester mnie najbardziej wzruszył, rozwalił i "stentegesował", jeśli wiesz o co mi chodzi (A jeśli nie wiesz, to w sumie za dużo nie tracisz xD). Gdybym go kiedykolwiek poznała (I co z tego że to postać fikcyjna? Kiedyś go poznam, mówię Wam!) to bym go przytuliła i postawiła pomnik ulepiony z przeżutych gum do żucia (Obrzydliwe, ale wyglądałoby efektownie.). Wolontariat to świetna rzecz. Sama chodziłam, taki szkolny w sumie, ale potem zaczęły się spotkania o charakterze raczej towarzyskim i akcje organizowane z własnej, nieprzymuszonej woli. I, matko, ale ja się serio wzruszyłam przy ostatnim zdaniu tej historii z Chesterem. Nie będę teraz szukać tego zdania ani próbować odtworzyć z pamięci, ale to było jedno z najbardziej inspirujących, wzruszających i prawdziwych zdań jakie kiedykolwiek przeczytałam w moim, krótkim bo krótkim, życiu.

    No i ta akcja z tym muzykiem. Coś pięknego. Nie czytałam pozostałych komentarzy, więc nie wiem czy tylko ja na to tak patrzę, ale mnie strasznie się skojarzył z Kurtem. Mam pojęcie, że to coś całkowicie innego, nie ma nic wspólnego z Cobainem, ale jak raz mi się skojarzyło to nie może mi to wyjść z głowy.

    I tan facet, który stracił dziecko... John, Josh? Nie ważne, w każdym razie: tu też chyba płakałam. Ale ja zawsze ryczę, kiedy pojawia wątek walki o dziecko, zwłaszcza ze strony ojca. Albo motyw samotnej matki. W sumie moja reakcja jest uzasadniona, wychowywałam, a raczej wychowuję się bez ojca, dlatego strasznie się wzruszam kiedy ojcowie walczą o swoje dzieci. No super, do tego dochodzi że się spowiadam pod opowiadaniem xD Ale pod takim cudem można *-*

    Billie mi się na początku wydała dziwna. No i od początku skojarzyła mi się z Axlem xD Taka żeńska wersja Axlątka (Mój chory mózg właśnie wyobraził sobie Axla w szpilkach, kabaretkach i obcisłej sukience w panterkę z taaaakim dekoltem xD To boli xD).

    W sumie to chyba miałam cichą nadzieję, że główna bohaterka (Nie napiszę imienia, bo zapewne zrobię to z jakąś literówką xD) i Malcolm razem pojadą w tą podróż, albo że przynajmniej dziewczyna po niego wróci. A tu nic, dupa. No trudno.

    Zmieniasz poglądy, dziewczyno. Kocham Cię i Twój talent, i w ogóle Twoje wszystko.

    OdpowiedzUsuń
  48. Nowy u mnie. "Nightrain" alleluja! xD

    stories-from-garden-of-eden.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  49. NN na right-next-door-to-hell.blog.onet.pl

    OdpowiedzUsuń
  50. nowy u mnie :) http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/
    JESTEM Z SIEBIE DUMNA! PRAWIE SKOŃCZYŁAM TWOJE OPOWIADANIE! NA DNIACH SPODZIEWAJ SIĘ KOMENTARZA :>

    OdpowiedzUsuń
  51. Wiem, że cholernie szybko, ale dodałam nowy rozdział :) http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  52. Serdecznie zapraszam na czwarty rozdział opowiadania: http://sunsethollywood.blogspot.com/

    Stanęłam na połowie i potem nie miałam czasu, żeby dokończyć, ech. Ale dokończę i wtedy napiszę pełny komentarz :)

    OdpowiedzUsuń
  53. http://zwierzenia-sunset-strip.blogspot.com/ zapraszma na nowy rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  54. jezu, do Lyonu, ale cudownie! Odkąd wróciłam z obozu, cały czas wracam myślami do Francji, bo choć zwiedziłam oprócz niej jeszcze 3 kraje, i to nie we Francji, a w Hiszpanii zabawiłam najdłużej, to jednak Francja... no kurwa, tak to śmiesznie zabrzmi, ale moja dusza tam pasuje, czuję się, jakbym była w domu. Bo tu, gdzie mieszkam, wcale nie czuję się jak w domu, tzn. ciało się czuje, ale dusza nie.
    A ja zapierdalam ostatnimi czasy jak dyliżans - do końca tygodnia mam opracować materiały na gablotę. Już to widzę, hahaha. A ogółem matematyka i chemia już mnie pokonały, poddałam się i właśnie idę na korepetycje :D Szkoła szkołą, już się rozkręcają. Pisać ostatnio piszę stosunkowo dużo, jak na taki nawał roboty. Tylko dylemat mam ogromny, które 3 wiersze swoje wybrać na wystawę, no za cholerę nie wiem.

    OdpowiedzUsuń
  55. NN na right-next-door-to-hell.blog.onet.pl :)

    OdpowiedzUsuń
  56. ooo, widzisz, czytałam ostatnio artykuł o tym filmie; u mnie Stewart podreperowała reputację rolą w "The Runaways", choć nadal miałam o niej średnią opinię, ale skoro mówisz, że niezły film, to chyba muszę obejrzeć, bo jak nietrudno zauważyć, między nami występuje swego rodzaju podobieństwo.
    A ja przeczytałam niezłą książkę, "Daj mi" Iriny Dienieżkiny. Ogółem mam teraz miesiąc abstynencji (zszargana reputacja u rodziców) i mam w końcu czas, żeby sobie naprawdę dużo poczytać. W końcu. Korzystam z promocji bo co jak co, ale czasu to nie będę miała zbyt dużo we wrześniu/październiku.
    A mój wychowawca wymyślił, że pojedziemy pod koniec października na wycieczkę nad morze, ależ on zabawny, poroniony pomysł, tłuc się tyle autobusem tylko na 4 dni, super. Nie wspomnę o pogodzie i o tym, ze obiecał nam codziennie 2h biologii! Wspaniale kurwa!
    Ostatnio mam coś mocno zjebany czas i jak dotychczas to od początku roku szkolnego, prócz gabloty, wszystko idzie nie po mojej myśli. Mam nadzieję, ze minie, bo jak nie, to kurwa zwariuję.
    A, zapomniałabym, śnił mi się dzisiaj Anthony. Przyleciałam do LA i on mnie oprowadzał i mówił, że koniecznie muszę poznać Johna. Fajny sen.

    OdpowiedzUsuń
  57. Po pierwsze: zbij mnie, mocno, do krwi. Masz do tego święte prawo. Nie daję znaku życia, Ty mi dedykujesz boskie dzieło, a ja nic, dupa, jakby mnie nie było. Zachowałam się chamsko, wiem i tłumaczenia na nic się nie zdadzą, bo jestem tu absolutnie winna. Ale (uwielbiam wszystkie "ale") przeczytałam to opowiadanie od razu, gdy otrzymałam od Ciebie wiadomość o nim, tylko, jak zwykle zresztą, zabrakło mi weny do skomentowania go. Ciągle jej nie mam, ale zaczęłam czasowo przeginać, więc pierdolę teraz od rzeczy.
    Nie mam pojęcia od czego zacząć - najwyższego poziomu zajebistości całości, głównej bohaterki, czy Jimmy'ego Page'a w polu truskawek grającego "Going to California". Może nie będę się rozpisywać, bo to się źle skończy, ale musisz wiedzieć, że odrodziła się we mnie nadzieja dla blogów, ich istnienie nagle zaczęło mieć sens. Bo pośród kiczowatej szmiry nagle znajduje się Twój blog. Wszystko, co piszesz jest genialne, ale to opowiadanie... ach, och, cud, miód i orzeszki (uwielbiam słodzić). Także ja poproszę więcej takich rarytasów dla oczu i umysłu. I mogą być bez Gunsów i bez Red Hotów. Wystarczy mi Jimmy Page w polu truskawek.


    Po przeczytaniu własnego komentarza stwierdziłam, że powinnam jak najszybciej zacząć leczenie.

    OdpowiedzUsuń
  58. Epilog na http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/ :) + ankieta! Zapraszam :D

    OdpowiedzUsuń
  59. hahahahahahahaha umarłam widząc to zdjęcie, dosłownie, martwa jestem, a w nekrologu napiszą: 'zabita śmiechem'.
    Nie no, fajnie fajnie, tez musi mnie nauczyć. Dawno mi się nie śnił John i to smutne. Bo on w ogóle mi się bardzo rzadko śni, a jeśli już, to... ^^
    Chciałabym mieć częściej te miłe sny, ostatnio miałam takie dziwne przeżycie: zasypiałam,oddychając głośno i nagle poczułam (wiem, uznasz mnie za wariatkę) jak wchodzę w ta pierwszą fazę snu, już byłam w dość głębokiej drzemce i poczułam jak moja dusza lub, jeśli wolisz, nazwę to mój umysł, moje wnętrze wyszło z mojego ciała (!) i się położyło koło niego i rozumiesz, słuchałam swojego oddechu. I było dziwnie migające światło.
    W takich chwilach myślę sobie, ze jestem pierdolnięta i powinni mnie byli zabrać jednak do tego psychiatryka ( bo miałam iść, ale nie poszłam w końcu).
    A tak poza tym to bardzo nie lubię jesieni.

    OdpowiedzUsuń
  60. Flea jest... hm. może to trochę bez sensu wypowiadać się o kimś, kogo się nie zna, ale spróbuję.
    Zgadzam się z tym, co powiedziałaś, to po pierwsze, a po drugie mam tez takie wrażenie, że gdyby on był przy mnie w tych najtrudniejszych chwilach, gdyby powiedział parę słów, to ja bym pewnych rzeczy nie zrobiła. Wtedy nikt nie był w stanie przemówić mi do rozsądku.
    Szczerze? Nie żałuję tego, co było, tego, co zrobiłam, choć to było okropne, ale wiele mnie nauczyło. Jednak wiem, ze gdyby był Flea, po prostu wiem, mam takie przeświadczenie, że jego bym posłuchała. Wydaje się być tak niesamowicie ciepłym człowiekiem.
    I jakbym miała wybór - podziękować jednemu z Red Hotów za ich muzykę, gdybym mogła spotkać tylko jednego, to nie byłby John, tylko Flea. Nie wiem czemu, po prostu kocham tego człowieka, ale w sumie bardziej jak jakiegoś wujka, brata etc. Śmieję się czasem, że on i paru innych są moimi ojcami muzycznymi, a jak tak mówię o Tonym, to moja przyjaciółka się obrusza, bo dla niej to raczej nie ojciec, a raczej "mąż muzyczny"(wiem, zabawnie to brzmi), zresztą pewnie tak jak i dla Ciebie ;D
    Fajnie by było jakby Flea był moim ojcem chrzestnym, choć na swojego prawdziwego chrzestnego narzekać nie mogę.
    A Johna bałabym się chyba spotkać, bo po pierwsze, w grę wchodzą te wszystkie moje uczucia, a po drugie - zapewne gdybym się rozgadała o tym wszystkim, co mam mu do przekazania, to nie mogłabym zamknąć gęby przez pół roku bez przerwy, jak nie więcej. Bo tak czuję, że John znajduje się w tym samym wymiarze, co ja. Mam takie dziwne wyobrażenie o ludziach... dzielimy jedną, wspólną przestrzeń, ale jesteśmy w różnych wymiarach. Trudno to sobie wyobrazić, ale ja to widzę; osobę z innego wymiaru mijam obojętnie, nie zwracając większej uwagi, chyba, ze jest elementem mojego życia codziennego, np. chodzi do tej samej klasy, uczy mnie, dzieli ze mnę przestrzeń, ale nic więcej. Wiem o niej tyle, ile potrzeba. Dobra, ale skończę te swoje wywody filozoficzne. Po prostu czuję, ze przynależymy z Johnem do tego samego wymiaru (ty zresztą do niego w mojej głowie również przynależysz). No kocham Johna, no, wspaniały człowiek, nie trzeba go znać, by móc tak stwierdzić.
    A ja miałam dzisiaj jakiś dziwny sen; leżałam sobie w łóżku z jakimś kolesiem, którego nie znałam, choć wydawało mi się, że jestem z nim spokrewniona, a on oglądał mój tatuaż na karku (którego oczywiście w życiu codziennym nie mam) i ten tatuaż to był znak nieskończoności. Zaraz sobie sprawdzę w senniku, bo w sumie jestem niczym taka mała, zwariowana czarownica, wierzę w horoskopy, senniki, przepowiednie. A ostatnimi czasy czytałam proroctwa królowej Saby. Fascynujące, serio.

    OdpowiedzUsuń
  61. TO JEST KURWA FANTASTYCZNY KURWA POMYSŁ Z TYMI LISTAMI!!! Napisać ci na fejsie na privie adres? Kurcze, z chęcią bym z Tobą korespondowała listownie, no kurwa! Ale żeś mi prezencik dojebała, idealnie na wieczór.
    Ja tutaj... mam takie wrażenie, że połowa myśli mi ucieka, zawsze jak piszę komentarz, to zapominam prawie o wszystkim, co chciałam przekazać i tutaj nie piszę nawet 1/10 z tego, co mam w głowie. A jest tyle tematów, tyle spraw, no cholera! Jakaś dziwna magia, że o tym wszystkim zapominam. Też tak masz?
    A mnie jakoś horoskopy nie jarają, tylko po prostu robiłam obserwacje i wyszło na to, że całkowicie mi się spełniają. Czytałam coś kiedyś o tym, że to taki efekt placebo - człowiek przeczyta horoskop dajmy na to na październik, po czym jego podświadomość tak nim kieruje, że ten człowiek, chcąc nie chcąc, powoli wypełnia wszystkie punkty zawarte w horoskopie. Dlatego zrobiłam kiedyś test - parę miesięcy czytałam horoskopy z ubiegłego miesiąca/tygodnia i sprawdzałam, czy się zgadza no i rzeczywiście mi się zgadzało, wszystko, nie tylko te ogólniki. No ale to już taka tam marginalna sprawa.
    A co do numerologii - no kurwa, ja jestem 6 :( no załamałaś mnie, powinnam mieć taki sam numer jak ty i John :(
    Nie no, tak sobie gadam. A opisy numerologicznej szóstki? Wypisz, wymaluj ja. Dosłownie.
    I widzisz, już mi wszystko uciekło. A tyle chciałam Ci napisać! Już nie pamiętam, chujowo.
    A wiesz, przypomniała mi się jedna rzecz, może to popierdolone, ale strasznie chciałabym sprawdzić jak pchnie John. To musi być piękny zapach.
    Wspaniały pomysł z listami. Zajebisty.

    OdpowiedzUsuń
  62. jezu, pachnie* boże co za błąd hahahaha

    OdpowiedzUsuń
  63. Wyprodukowałam coś nowego, zapraszam serdecznie:)
    http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  64. Nowa notka na http://its-burning-me-up-inside.blogspot.com/. Zapraszam serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  65. No hej. Już niedługo zaczynam publkiować nowe opowiadanie. Zapraszam na mojego bloga, aby zapoznać się ze bohaterami :)http://zwierzenia-sunset-strip.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  66. Przesłuchiwałam twoje covery. Masz przepiękny głos, dziewczyno!

    nowy rozdział na http://used-uphas-beens.blogspot.com, zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń
  67. Heej

    Zawsze gdy szukałam nowych Gunsowych blogów natykałam się tutaj. Zawsze. Lecz jednak kiedy patrzyłam, co musiałabym nadrabiać, zniechęcałam się. Jednak obiecałam sobie, że nadrobię te zaległości. No i wyszło tak, że jestem chora i mam zaskakująco sporo czasu na nic-nie-robienie, a co za tym idzie - w końcu mam czas, by przeczytać coś Twojego. W sumie wcześniej coś tam czytałam, ale zaczęło mnie to irytować, takie schizowe to było... Nawet nie pamiętam tytułu.

    I zaczęłam czytać...
    Twój styl pisania jest lekki, przechodzisz z jednej historii do drugiej; czasem chciałoby się usłyszeć jej resztę, ale po chwili jesteś zbyt pochłonięty czytaniem tej drugiej. W czasem zabawny sposób przekazujesz prawdę życiową. W pewnym momencie pomyślałam nawet 'To jest jak 'Mały książę' dla młodzieży!', poważnie. Choć czasem brakuje jednak teraz tego rozwinięcia, ale jednak...

    To trzeba czytać wolno, z uwagą, żeby żadne słowo nie umknęło, żeby dłużej trzymać w sobie tą prawdę, żeby nie zapomnieć. Lecz ja brnęłam w to szybko, w pośpiechu połykałam kolejne słowa ciekawa kolejnych historii, ale mam chociaż nadzieję, że nie zapomnę, iż 'te gwiazdy świecą dla mnie' i 'zawsze mogę postawić jeszcze jeden krok'.

    I słucham sobie właśnie 'Love this life' od Croded house i myślę, że wypada podziękować, bo dzięki Tobie poznałam ten kawałek ;)
    I jeszcze (dlaczego nie potrafię normalnie zacząć zdania, tylko ciągle zaczynam z tym 'i'?! Dobra, nevermind...) Twoje opowiadania przywodzi mi na myśl takie nieprzespane wakacyjne noce, kiedy z każdą minutą czuje się wyjątkowość swojego życia, to cholernie świetne uczucie, a ja dzięki Tobie sobie o nim właśnie przypomniałam. Tylko szkoda, że kiedy patrzę za okno widzę śnieg, a nie budzące się do życia miasto, które jest obsypane pomarańczowymi promieniami słońca... Ach...


    Pozdrawiam ciepło i zapraszam do siebie na [chwila-ulotna.blogspot.com], najlepiej z torbą, bo można się porzygać jak się patrzy na te moje grafomańskie-pseudo-inteligentne-wywody.
    Ach, najwidoczniej muszę mieć jakieś sadystyczne skłonności skoro Cię tam zapraszam, ale cóż, spróbować nie zaszkodzi...



    PS Mam nadzieję, że to nie będzie twoje osobiste 'Dark side of the Moon' i stworzysz coś jeszcze lepszego.

    OdpowiedzUsuń

Warto, a może i nie